KwK: Królewska Góra z polskimi akcentami cz. 1

/ 29 sierpnia, 2019/ Kanada/ 0 comments

Dzień 15

24 sierpnia 2019

Późny przyjazd do Sainte Sophie zachęca nas do dłuższego wylegiwania się na kiwanowym materacu. Wiedząc jednak, że Montreal może ściągać większy ruch decydujemy się na wcześniejsze – w stosunku do naszej średniej – wstawanie. Plan, co prawda, zakłada żeby wyruszyć po śniadaniu i najpóźniej około dziewiątej. Na szczęście nikt nas nie gonił, a sen przeciągnął się „sam” do ósmej. Posiłek, składanie pościeli (tak, codziennie ścielimy łóżko), mycie się, zmywanie naczyń i tak do miasta docieramy nieco po jedenastej. Parkujemy przy ulicy Ontario, przy której możemy stać bezpłatnie maksymalnie dwie godziny.

Zaciekawiła nas wyspa Św. Heleny, na którą wiedzie długi i wysoki most. Jedna jego część jest podwieszana, a druga – stoi na słupach omywanych przez wody rzeki Św. Wawrzyńca. Choć przeprawa jest przeznaczona głównie dla samochodów i rowerzystów, udaje nam się dostać na szczyt. Z tego punktu doskonale widać znaczenie miasta jako portu handlowego. Tysiące kontenerów ustawionych jest przy wybrzeżu załadunkowym, a kolejne setki stoją na uśpionych, zdaje się, pociągach. Île Sainte-Hélène nie jest mała. Przy pierwszym spojrzeniu, w oczy rzuca się wielka, ażurowa, metalowa sfera oraz murowana baszta. Obydwie konstrukcje wyraźnie górują nad wysokimi drzewami, w których tonie wyspa.

Chcąc trafić do windy, znajdującej się w przyczółku mostu, przez przypadek trafiamy do ekspozycji poświęconej jego historii. Początkowo nazwany Montreal Harbour Bridge w 1934 zmienił swojego patrona na odkrywcę – Jacquesa Cartiera. Ponadto do 1962 było pobierane myto za przejazd, w tym na przykład za zwierzęta (opłata w zależności od gatunku) i… taczki. Rozbudowany ze względu na EXPO miał dobudowywane arterie dojazdowe. Ciekawostką jest fakt, że przebieg przeprawy planowany był po linii prostej, jednak właściciel ówczesnej fabryki mydła nie zgodził się odsprzedać terenu, stąd wyraźna krzywizna urozmaica konstrukcję. Była ona również powodem wielu kolizji i wypadków, co zostało poprawione dopiero na początku Millennium.

Wyspa Św. Heleny jest dużą przestrzenią rekreacyjną, do której dojeżdża metro. Skąpana w zieleni drzew daje schronienie ludziom i licznym wiewiórkom, których głośne chrupanie dzisiaj słyszymy. Kolejnym, wzmagającym się z każdym krokiem dźwiękiem, jest dudnienie muzyki i wyraźne pokrzykiwanie wodzireja. W taki sposób w drodze pod Biosphere docieramy na basen i zawody wspinaczkowe. Rywalizujący ze sobą sportowcy i amatorzy (pobieżnie oceniając po dzisiejszych osiągnięciach) w przypadku odpadnięcia od „panelu” wpadają do wody. Dwie z dróg kończą się w połowie wysokości powyginanej konstrukcji, więc plusk w cale nie musi oznaczać porażki.

Spacer nam się przeciąga, a my orientujemy się, że dwugodzinny legalny postój na naszym miejscu kończy się za niespełna trzydzieści minut. Decydujemy się kupić weekendowe bilety na komunikację miejską i podziemną kolejką docieramy na stację najbliższą naszemu Kiwanowi. Pomimo pośpiechu stajemy jak wryci, bo oto przed nami wyłania się duża cukiernia „Wawel”. Kolejne zaskoczenie jest jeszcze (gabarytowo) większe. Lektura przewodnika, który otrzymaliśmy w Val-d’Or, mówiła o licznych muralach w mieście. Pierwszy z nich jest… z resztą zobaczcie sami.

Zegar jednak tyka, trzeba zabrać samochód w inne miejsce. W końcu najbezpieczniej wydaje nam się być przed sklepem z alkoholami. Nie spostrzegłszy żadnej tabliczki informującej o restrykcjach w parkowaniu zostawiamy nasze czterokołowe mieszkanie w dalszym punkcie ulicy Ontario. Ciepła fasolka po bretońsku przygotowana wczoraj przez Dominikę, a schowana w termos, teraz bardzo nas krzepi i szczęśliwie zachowała jeszcze wiele temperatury.

Przedostajemy się w stronę bazyliki Notre Dame de Montreal. Ogłoszono, że na dzisiaj już koniec zwiedzania, co osoby stojące w kolejce do bramy wejściowej kwitują ze zdziwieniem. Jak to w miejscach-ikonach każdego miasta, jest bardzo wielu turystów (o dziwo oprócz nas), uliczni grajkowie, ludzie proszący o jałmużnę, roboty drogowe i zwierzęta. Dwa z nich nawet odlano z brązu. Siedzący na ramieniu Francuski pudel i mops u Anglika patrzą na siebie wzdłuż jednej ze ścian niewielkiego placu. Ich właściciele z kolei zadzierają nosy, podziwiając jeden – francuską bazylikę, a druga – angielski bank. Z mapką pod ręką idziemy w stronę fundamentów parlamentu z czasów, gdy Montreal był stolicą Zjednoczonej Kanady. Niestety, wskutek podpalenia podczas rozruchów w mieście historyczny budynek spłonął.

Nasza dalsza piesza wędrówka wiedzie w stronę starego portu, na którego końcu stoi wieża zegarowa. Jej szczyt góruje pięćdziesiąt metrów nad taflą wody. Wąski taras widokowy, po pokonaniu prawie dwustu ponumerowanych schodów, umożliwia podziwianie widoku na trzy strony świata. Jak głoszą tablice informacyjne ulokowane na kolejnych „piętrach” konstrukcji, początkowo ambitne plany zakładały wyposażenie budynku w pięcio-dzwonowy carillon, mogący wybijać różne tony. Ze względu na recesję, architekt został zmuszony do zmniejszenia zakresu swoich planów, niemniej wieża została wyposażona w cztery zegary, które umożliwiły synchronizację portowego życia. U podnóża znajduje się sztuczna plaża, z której można podziwiać jachty motorowe stojące w porcie. Jest również duży namiot w kształcie piramidy. Okalające go bilboardy zachęcają do przeżycia niezapomnianych wrażeń wewnątrz, ale… zniechęca dudniąca muzyka. Co innego wielki, małpi gaj połączony z parkiem linowym i tyrolkami w kształcie pirackiego statku! Omijamy jednak i tę atrakcję i idziemy dalej.

Tym razem już łapiąc metro, udajemy się w stronę dużego parku. Po wyjściu z podziemia nieco szwankuje mi wewnętrzny kompas, ale w końcu idziemy właściwie – w kierunku uniwersytetu. Pusty kampus stoi na wzniesieniu, górując nad okolicą. Oprócz dwójki przechodniów spotykamy tylko świstaka, któremu duże „górskie” przestrzenie w wakacyjną sobotę najwyraźniej służą.

Naszym planem jest dotarcie na szczyt Mont Royal. Mimo, że na mapie przestrzeń od linii metra, po czubek wzniesnienia i jego okolice zaznaczone są zieloną plamą, to obejście olbrzymiego cmentarza Notre-Dame-des-Neiges zajmuje nam ponad kwadrans. Ogrodzenie ciągnie się, a ja szukam polskich nazwisk na nagrobkach, których jest zaskakująco wiele. Może Polaków chowano przy ogrodzeniu, a może ze względu, że jest to cmentarz katolicki, tak wielu rodaków zostało tam złożonych? Przez cały czas pieszej wycieczki towarzyszą nam nieliczne osoby. Wkrótce to się zmienia i po minięciu dużych parkingów nie idziemy samotnie, ba! po kolejnych paru minutach już razem z rzeką ludzi płyniemy pod górę na punkt widokowy na miasto. Nici z romantycznego spotkania we dwoje.

Murek, który okala przestrzeń, urozmaicają kierunkowskazy, w formie muszki i szczerbinki, które nakierowują wzork oglądającego na opisane miejsce. Mimo wielu osób, po krótkiej chwili i nam udaje się sfotografować panoramę miasta, a cała aura miejsca, krajobraz z wodą w tle i ludzie dookoła przypominają nam listopadowy pobyt w Barcelonie. Brak tylko Sagrady zdobiącej miasto kształtem i ustawionymi dookoła żurawiami. Spacer w dół po krótkiej chwili jest już samotny. Obieramy bardziej dziką ścieżkę i po zejściu jedną tylko odnogą z głównego traktu jesteśmy w gęstym cieniu. Potem tylko podziemna podróż do Kiwana i po krótkiej naradzie obieramy azymut na Sainte Sophie, które ugości nas na kolejną noc.

Paweł

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*