Turyn po wtóre!
Już poprzedniego dnia (a dokładniej w środku nocy, po naszym fantastycznym autostopie z Roberto) Dominika swoim zwyczajem zaczęła analizować możliwości noclegu na różnych kempingach. Finalnie padło na Camping Grinto, do którego mieliśmy jednak daleko.
Łapiemy autobus, mając lekkie problemy ze znalezieniem właściwego przystanku na dużym skrzyżowaniu, ale w końcu po niedługich poszukiwaniach jedziemy do celu. Po zmroku dojeżdżamy na duże rondo, z którego maszerujemy jeszcze około kwadransa. Recepcja pola znajduje się w dużym, przeszklonym budynku połączonym z restauracją. Recepcjonistka piękną angielszczyzną tłumaczy nam zasady panujące w obrębie kempingu, wyjaśnia gdzie jest najbliższy sklep oraz poddaje w wątpliwość wybór docelowego przystanku – gdybyśmy wysiedli na kolejnym, wystarczyłoby tylko przejść przez kładkę dla pieszych 🙂
Po chwili rozbijamy się na dużym, ładnie utrzymanym trawniku, który współdzielimy tylko z jednym, małym namiotem. Po drugiej stronie niskiej barierki z drewnianych żerdzi stoją kampery na holenderskich, francuskich i niemieckich „blachach”. Kiedy wypakowujemy nasze dwukilogramowe lokum, truchlejemy. Pakunek okazuje się bardzo mokry, bo składany pośpiesznie nad Jeziorami Plitwickimi nie miał najmniejszych szans na wyschnięcie. Na szczęście nie doświadczamy przykrego zapachu stęchlizny, choć prawdę mówiąc tę noc spędzamy w mokrej norce.
Poranek budzi nas obecnością królików, które beztrosko skubią sobie trawę, nadając całemu obrazkowi niezwykłej sielskości. Dodatkowo cieszy nas bezchmurne niebo i słońce, które daje nam nadzieję na wysuszenie całego dobytku. Pomiędzy wysokimi, pionowymi tyczkami rozpinamy nasz niezywkle użyteczny paracord, na którym wieszamy śpiwory, linery, maty samopomujące, namiot, który podzieliliśmy na połowę – osobno tropik i sypialnię. Dodatkowo fotony zasilają powerbank, ładowany z naszego przenośnego panelu, który wykorzystujemy, niezapłaciwszy za podłączenie do prądu.
Kolejne minuty lecą beztrosko, a wilgoć ulatuje z ekwipunku. My w tym czasie przygotowujemy śniadanie na turystycznej maszynce, ale na kawę idziemy do restauracji połączonej z naszym kempingiem. Popołudniu dołączamy do naszych serdecznych koleżanek Marty i Marysi, które kolejny raz oferują nam pomocną dłoń i nocleg w Turynie w pobliżu dworca Porta Nuova.
Nazajutrz wcześnie wybieramy się na spacer po mieście, chcąc zdążyć na freetour oraz zakupy. Na początku jednak jesteśmy świadkami szokującego mnie wydarzenia – porannej piątkowej manifestacji… partii komunistycznej. Maszerujcy powoli ludzie, dzierżący w rękach flagi z sierpem i młotem, w asyście policji głośno skandowali swoje hasła. Nie mieści mi się w głowie, jak możliwe jest identyfikowanie się z tak złym systemem. Demonstracja nie była jednak liczna, z resztą – policzcie sami.
Naszym kolejnym punktem dnia jest zwiedzanie miasta z przewodnikiem. Jesteśmy bardzo zdeterminowani żeby wziąć w nim udział, tym bardziej, że podczas poprzedniej wizyty w stolicy Piemontu spóźniliśmy się na nie. Tym razem jesteśmy na czas i w grupie kilkunastu osób spotykamy się na placu przed dworcem Porta Nuova, następnie grupowo idziemy na Piazza Vittorio Vento, przy bliźniaczych kościołach pw. Św. Karola oraz Św. Krystyny. Po drodze dowiadujemy się, że powszechnie znane marki Nutella oraz Martini pochodzą właśnie z Turynu, a w logo drugiej ze wspomnianych jest również byk, będący symbolem miasta.
Po trzech kwadransach wspólnego przechadzania się, nasza przewodnik zarządza przerwę, co było dla nas nieco zaskakujące, bo nie spotkaliśmy się z taką praktyką na innych freetourach. Niemniej, po samodzielnym dotarciu na Piazza di Porta Palazzo, zostajemy oczarowani mnogością straganów oraz produktami oferowanymi przez sprzedawców we wnętrzach hal targowych. Miejsce przywołuje mi na myśl pozytywne wspomnienia z dzieciństwa i zakupy na legnickim targowisku nieopodal mieszkania babci i dziadka oraz pobyty w podobych obiektach we Wrocławiu, Warszawie czy Zagrzebiu. Stoiska obfitują w pyszne sery i wędliny, z czego skrzętnie korzystamy, zaopatrując się w ricottę w formie twardego białego sera, kilka przystawek oraz dojrzewającą wędlinę. Nasz bieżący głód zaspakajamy świeżymi i sycącymi pizzerinami. Dajemy się ponieść otaczającemu nas żywiołowi i po krótkim namyśle nie wracamy, by dołączyć z powrotem do grupy.
Kolejne kroki prowadzą nas do środka dość nowego, piętrowego budynku, którego wnętrze sprawia wrażenie niedokończonego, bądź na poły opuszczonego. To Centro Palatino – pawilon handlowy przylegający do Porta Palazzo. do Na parterze nie ma żadnego otwartego sklepu, natomiast wśród witryn na górze brak jest klientów. Po nieudanych poszukiwaniach sprzętu kuchennego, wracając nieczynnymi ruchomymi schodami na wspomniany wcześniej rynek, trafiamy na pozostałości lodowni z XIX wieku, które znajdują się w podziemiach dziwngo budynku. Konstrukjca służyła za wielką chłodnię do przechowywania żywności.
Podczas naszej pierwszej wizyty w Turynie, nie spróbowaliśmy lokalnego specjału, którym jest ciepły napój na bazie kawy. Choć w karcie kawiarni, do której wchodzimy chowając się przed rozpoczynającym się deszczem, nie ma bicerinu, obsługa zapewnia, że nie musimy długo czekać, aby został podany. Fantastyczna wiadomość! Po chwili obydwoje delektujemy się warstwowym eliksirem złożonym z kawy espresso, czekolady, śmietanki oraz z dodatkiem likieru.
Wieczorem do dziewczyn przylatuje Daniel, który przywozi ze sobą żółte książeczki szczepień, przesłane nam przez serdecznych oleckich przyjaciół oraz okulary przeciwsłoneczne – balsam na niepowetowaną chorwacką stratę. My tymczasem idziemy na nocny autobus do Genui. Nie planowaliśmy wcześniej tego kierunku, ale wybieramy go zarówno ze względów logistycznych, jak i sentymentalnych – stamtąd wyruszyliśmy w rejs, na którym poznaliśmy się z Dominiką. Podczas jazdy na południe coraz mocniej zaczyna padać deszcz, a po dotarciu do naszej stacji byliśmy skonsternowani jak i reszta wysiadających tam pasażerów – w końcu po co wysiadać, skoro wewnątrz jest tak sucho? No nic, nie pozostaje nam nic innego jak wyjść w pogodę, w którą „psa by z domu nie wygonił”.
W tym wszystkim zjawia się Marco, u którego kilka godzin wcześniej zarezerwowaliśmy pokój. Włoch odbiera nas spod drzew, służących nam za parasol (reszta miejsc, nadających się do schronienia przed ulewą była już okupowana). Nie udało nam się uniknąć zmoczenia, bo podczas kilkunastu sekund – wysiadania z autobusu i wsiadania do samochodu, niewiele kluczowych nitek pozostało na nas suchych. Bynajmniej nas to nie wbija w złe nastroje, bo jadąc w strugach deszczu przez kolejne tunele jesteśmy urzeczeni gościnnością nowo poznanego gospodarza. Nie dość, że zmókł pomagając nam włożyć plecaki do bagażnika, to jeszcze urwał się z pracy, aby nam pomóc. Przed północą, po dojechaniu do kwatery, wchodzimy w środka i tracimy rezon na widok marmurowych posadzek i pięknego – urządzonego ze smakiem – mieszkania. Pośpiesznie, z przepraszającymi minami, ściągamy nasze mokre treki i przesuwamy plecaki w kąt, aby nie psuły harmonii wnętrza. Szczerze zadowolony z wrażenia, jakie wywarł na nas apartament, Marco robi nam krótki instruktaż korzystania z lokum, które będziemy współdzielić przez najbliższe dwa dni, po czym wraca do pracy do kina.
Nie jest to jednak ostatni zaskakujący akord tej soboty. W naszej sypialni, na wielkim podgrzewanym łóżku, oprócz ręczników czekają na nas… szlafroki! Ogromny kontrast otoczenia z kempingowymi warunkami noclegów ostatnich paru dni, jest powodem do kolejnych uśmiechów i beztroskiej wesołości. Świadomi serdeczności gospodarza oraz piękna jego mieszkania szybko zapadamy w sen, przy wtórze deszczu uderzającego o aluminiowe okiennice.
Paweł