Atlantycki niecodziennik cz. 1

/ 26 lutego, 2019/ Atlantyk/ 0 comments

25 listopada – start!

O 1330 czasu polskiego start regat. Więcej na www.zimnekiwi.pl

Mimo bezproblemowego przepłynięcia poprzedniego etapu na autopilocie, przeszliśmy na sterowanie ręczne ze względu na problemy z utrzymaniem kursu.

Po wschodzie słońca będziemy kalibrować urządzenie, ale i tak dajemy sobie radę 🙂 A poza tym, to mamy piękne żagle. Szczególnie spinaker.

Rano Witek postanawia dokupić jeszcze kanistry na paliwo. Z Dominiką jedziemy najpierw po dwudziestolitrowe plastikowe baniaki, po czym wieziemy je samochodem na stację benzynową i napełniamy. Na dwie godziny przed startem regat, nasz skipper z pomocą Andrzeja z polskiego jachtu Blue Ocean przymocowują na dziobie bloki do downhaulerów spinakera. Ja w tym czasie „na jednej nodze” biegnę do sklepu po brakujące szekle. Pół godziny przed startem, prawie przygotowani, wychodzimy z mariny, w gąszczu dziesiątek innych jednostek kierując się na linię startu, którą możemy przekroczyć dopiero po sygnale startowym i odliczaniu.

Każdy z jachtów jest przypisany do jednej z grup, a każda z nich wyrusza o określonej porze. 5 minut przed startem zaczynamy szukać najlepszego miejsca na przekroczenie linii, Dominika obserwowuje statek komisji w nadziei na dostrzeżenie flag. Nasłuchujemy również wystrzału z kanonierki, ale wskutek przedziwnej częstotliwości sygnałów niczego nie jesteśmy pewni. Niby w końcu jest strzał, ale jakoś nieskoordynowany z ruchem chorągiewek, a tym bardziej z naszymi zegarkami. Finalnie przekraczamy „layline” około minuty po czasie, choć to tylko szacunkowa wartość 🙂 Ciekawe czy będzie to miało znaczenie po przekroczeniu Atlantyku?

Po chwili przedstartowe zamieszanie przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Po pół godzinie płyniemy w czołówce jachtów. Dookoła nas robi się nieco luźniej. Stoję za sterem i włączam autopilot na trzymanie zadanego kursu. Jacht skręca. Myślę, że pomyliłem przycisk, więc próbuję jeszcze raz. Znów jacht schodzi z kierunku. Jest jeszcze myśl, że może to chwilowy problem i przełączam elektronikę na utrzymywanie kierunku wiatru pozornego. Efekt jest daleki od oczekiwanego, więc werdykt jest prosty – póki co nie mamy autopilota, o który tak zabiegano przed wpłynięciem na Morze Śródziemne. Trzymamy się myśli, że po porannej kalibracji wszystko wróci do normy, a póki co sterujemy ręcznie.

Po raz pierwszy stawiamy również kolorowy spinaker. Duży żagiel daje nam bardzo frajdy, choć musieliśmy trochę pogłówkować w jaki sposób poprowadzić olinowanie.

26 listopada

Zaczynam zabawę kamerą i łączę ją z telefonem. Nareszcie możemy w pełni wykorzystać bardzo długi teleskopowy „patyk” do robienia zdjęć samemu sobie. Pomimo dobrego wiatru i niegorszych nastrojów, brak autopilota staje się constans. Razem z Witkiem próbujemy skalibrować urządzenie, ale bezskutecznie. Jako pomoc dydaktyczną, wykorzystuję również film, który nagrałem za radą serwisanta w Barcelonie. Znów brak poprawy.

Sebastian trzy razy dziennie wzywa nas na posiłek. Tego jeszcze nie mieliśmy na pokładzie, nie licząc nielicznych przygód na żaglowcach. Płynięcie z kucharzem to z początku egzotyka i luksus, ale jak to bywa w takich momentach – szybko przywykamy do nowych okoliczności 🙂

Wydaje mi się, że nie wspomniałem o siódmym zawodniku naszych regat. Mamy w załodze jeszcze jedego Hiszpana. Jamón, bo o nim mowa, zaspokaja nasz głód nie gorzej niż kucharz, jest bardzo dyspozycyjny, ma niewielkie wymagania lokalowe. Dodatkowo nie spóźnia się na wachty i przede wszystkim pięknie pachnie. A i w ogóle miły z niego gość.

27 listopada

Przynajmniej raz dziennie przychodzi do nas wiadomość z informacją o pozycji wśród jachtów w naszej grupie. Rodzina i przyjaciele bardzo chętnie współuczestniczą w naszej zabawie. To dla nas bardzo ważne, że Ci, którzy zostali w Polsce, są razem z nami na naszej drodze.

Nie brakuje również zwyczajnych obowiązków jachtowych, o których pisaliśmy przy okazji relacji z drogi na Wyspy Kanaryjskie. Witek sprawdza również prognozę pogody i na tej podstawie prowadzi tzw. „weather routing”, czyli w dużym skrócie planowanie bieżącego kursu i dalszej trasy na podstawie długoterminowych danych meteorologicznych.

Weszliśmy w rytm wachtowy i coraz lepiej wychodzi nam sterowanie Royalem z postawionym spinakerem. Staramy się płynąć jak najszybciej i unikać podwiewek wiatru, które powodują chwilowe „przymknięcie” żagla tracącego ciśnienie, po czym nagłe szarpnięcie po powtórnym wypełnieniu się. Wiele takich cykli może doprowadzić do uszkodzenia materiału, z którego jest wykonany.

28 listopada

Autopilot nie współpracuje. Na ręcznym sterowaniu pokonujemy kolejne mile. Całą noc pokonaliśmy na spinakerze.

Mimo nierównego wiatru, każdy sternik podołał zadaniu i kolorowy żagiel dalej napędza Royal. Dzisiaj mamy jeszcze jedną atrakcję. Po raz pierwszy od wyjścia z Barcelony zazgrzytał kolowrotek, a po kilkuminutowej walce na naszym pokładzie znalazła się zielona Mahi Mahi.

Dzisiaj był prawdziwy Dzień Ryby, a konkretniej jednego gatunku. Kolejna piękna Mahi Mahi zawitała u nas na pokładzie. Księżyc jeszcze śpi…

W 24h pokonaliśmy 175Mm, co daje średnią prędkość 7,3w przy wietrze 15-22w. Jesteśmy bardzo zadowoleni.

Złowiliśmy rybę! I to nie byle jaką, tylko mahi-mahi, zwaną również doradą. Przedziwny zielono-złoty drapieżnik z „wysokim czołem”, będący bardzo szybkim pływakiem, kilka minut starał się uwolnić z haczyka. Walecznej istocie do minimum zostały skrócone męki, bo Witek zręcznie podebrał ją na pokład. Dzięki sprawnej ręce Sebastiana wkrótce mogliśmy delektować się smakiem jej białego mięsa, a wcześniej ze zdumieniem obserwować, jak dorada traci swój złoty odcień, który w ciągu kilku minut zmienił się w srebrny.

Nie czekaliśmy długo na kolejne charakterystyczne zgrzytanie kołowrotka. Szybko wybierająca się żyłka mogła oznaczać tylko jedno – ryba! Z pierwszą skutecznie walczył Andrzej, a następna przypadła w udziale Sebastianowi. Również i tym razem zdobycz została zwinnie wciągnięta na katamaran.

Na pokładzie zapanował prawie euforyczny nastrój. Dla nas, którzy pierwszy raz spotkali się tak blisko z mahi-mahi, było to niebywałe doświadczenie. Dotychczas takie ryby zwykliśmy widywać w programach przyrodniczych, choć parę dni wcześniej na Royalu widzieliśmy je również pod nazwą Dolphinfish, na karcie z narysowanymi okazami występującymi w Atlantyku. Ponadto również sama technika podbierania ryby i jej oprawianie zrobiły na nas duże wrażenie.

Na marginesie dodam, że właściwie nie były to pierwsze świeże ryby, które jedliśmy na Royal Cracow. W dniu przyjazdu Witka, a przed odlotem Tomka z Markiem, późno po zmroku zauważyliśmy dziwną łódź, która rozładowywała podejrzany towar. Musiałem zobaczyć co to! Po przejściu kilkudziesięciu kroków dotarłem do rybaków, wrzucających owoce swojej pracy do skrzynek. Na nabrzeżu mariny leżało również pięć średniej wielkości barakud. Z ciekawości zapytałem o ich cenę, po czym wróciłem pochwalić się, jak światowe znajomości właśnie nawiązałem. Zasępiłem się, dowiedziawszy się od reszty załogi, że ten rodzaj nie jest wart zaproponowanych pieniędzy. Nie wracałem nawet do poławiaczy i kiedy wydawało mi się, że właściwie nastąpił koniec nic nie znaczącego epizodu, z zewnątrz usłyszałem wołanie. Po wychynięciu z salonu, zauważyłem jednego ze spotkanych wcześniej mężczyzn. Grzecznie wytłumaczyłem, że cena jest dla nas za wysoka, ale nie odpowiedziałem w ten sposób na pytanie, które brzmiało czy… po prostu chcemy dostać te barakudy! Śmiało przytaknąłem i po chwili – dzięki Markowi – sprawnie oczyściliśmy pięć zgrabnych sztuk. Później Andrzej pokroił je, a resztki zostawiliśmy w lodówce na zupę. Tak to ryby z przeszłości, połączone z rybami z dzisiaj, spotkały się w jednym garnku ku naszej sytości.

29 listopada

Dziś poprawiliśmy rekord dobowy, osiągając 187Mm. Od dwóch godzin jesteśmy niesieni przez nowy zestaw żagli. Grot i genua zastąpiły spinaker. Ryba nie brała, ale mieliśmy zapasy z wczoraj, co zaowocowało wieczorną zupą.

Wieczorem wiatr ma odkręcić na północ, a jak będzie…?

Jednym z wielu jachtowch obyczajów jest codzienne liczenie dobowego przebiegu. Każdy rekord jest przez wszystkich głośno komentowany i – co oczywiste – odbierany z wielkim zadowoleniem. W przypadku osiągnięcia słabszego wyniku niż najlepszy z poprzednich, pojawiało się uczucie niedosytu. Szybko zaczęliśmy sprawnie przeliczać, jaki dystans należy przepłynąć na swojej wachcie, żeby nie być hamulcowym. Stąd brało się lekkie wewnętrzne ciśnienie, które pomagało w koncentracji. Niemniej jednak każdorazowe uderzenie żagla, czy zbyt duże zejście z kursu spotykało się z niemym niezadowoleniem reszty. Nie ma się co dziwić, w końcu to regaty, prawda?

Po zmianie żagli pojawiają się delfiny. Te wdzięcznie poruszające się ssaki zdają się cieszyć z naszej prędkości i chętnie asystują nam w ściganiu się z innymi jachtami, pokazując nam przy tym, że z nimi nie mamy najmniejszych szans. Bez problemu płyną przed dziobem, co rusz odłączając się, płynąc ku rufie i znów przeganiając. To znów beztrosko nurkują, poruszają się „brzuchami” do góry czy skaczą ponad wodę. Korzystając z kamery nagrywamy pod wodą krótki film, ale niestety nasza prędkość jest zbyt duża i kijek tzw. „selfie-sztycę” wyrywa z ręki. Na szczęście po przejrzeniu w zwolnionym tempie, udało się znaleźć jakiś przydatny kadr 🙂

Starałem się mieć aparat pod ręką, co zostało mi sowicie wynagrodzone w postaci pięknej fotografii delfina „w locie”. Życie kolejny raz pokazało, że warto być przygotowanym na niespodzianki. Z drugiej strony wspomniałem na długie kwadranse fotografowania tych zwierząt podczas ubiegłorocznego rejsu z Urugwaju do Chile. Po wykonaniu dziesiątków zdjęć, z żadnego nie byłem tak zadowolony jak z tego. A było to zaledwie drugie ujęcie tego dnia. Po prostu miałem szczęście i bardzo się z tego cieszyłem. Przecież zupełnie inaczej było w przypadku polowania obiektywem na ryby latające!

Paweł

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*