Pirackie przygody, czyli żeglujemy w stronę Świętego Marcina
Ostatnimi gośćmi na naszym pokładzie był Kacper i Ania, którzy przypłynęli ze stojącego obok Blue Ocean. Po uściskach i dobrych życzeniach pożegnaliśmy się i choć w zmniejszonym składzie osobowym, kotwicę oddaliśmy bez problemu. Zanim jednak wyszliśmy spomiędzy jachtów na kotwicowisku, przypomniało nam się, że nie mamy już płynu do mycia naczyń. Tego użyczył nam nasz przesympatyczny kucharz z drugiej łodzi. To był prawie dosłownym „rzutem na taśmę”, bo butelka poszybowabyła do rąk Sebastiana, w momencie, gdy obydwa katamarany znalazły się burta w burtę. Pierwsze zakupy planowaliśmy na za dwa dni, więc uzupełnienie zapasów było strategiczne. Co prawda kiedyś już myłem naczynia bezpośrednio w morzu, podczas żeglugi, ale w pamięci cały czas miałem rozwiązany węzeł ratowniczy i utopioną na Bałtyku patelnię. Po co więcej kuchennych strat.
Malownicze tło zachodzącego słońca dodawało kolorytu naszej nowej sytuacji. Średnia wieku na Royalu spadła gwałtownie poniżej trzydziestki, suma doświadczeń także była niższa niż z Andrzejem i Witkiem na pokładzie. Moja nowa rola była wpisana w dotychczasowe standardy funkcjonowania naszej „młodocianej” grupy i czułem, że choć pełnię de facto funkcję skippera – czy jak przyjęło się mówić potocznie po polsku „kapitana” – tu nie ma miejsca na bycie apodyktycznym dyrygentem. Dla mnie była to złożona sytuacja, ponieważ będąc wśród ludzi, którzy niejednokrotnie doświadczyli morza oraz pływali z innymi (bardziej doświadczonymi) sternikami, bywało że moje decyzje były podważane. Z drugiej strony byliśmy już zgranym teamem, więc – w moim przypadku – większość pracy należało wykonać wewnątrz siebie. Dodatkowo, pierwszy raz prowadziłem katamaran, więc moja czujność była zdwojona. Oswajałem się z tymi okolicznościami.
Marta po wielu rozmyślaniach zdecydowała się pomóc naszej trójce w przygotowaniu jachtu do czarteru. Płynęła z nami, planując wysiąść na Tortoli, największej z Brytyjskich Wysp Dziewiczych, po czym zostać na niej jakiś czas, by później samotnie kontynuować podróż.
Tym razem, wybierając trasę, mijaliśmy skałę Rocher du Diamant (dosł. Diamentowa Skała) zostawiając ją z prawej burty. Wystający z wody „kamień”, wysoki na 175 metrów, przez kilkanaście miesięcy w trakcie wojen napoleońskich, był brytyjskim garnizonem dla 120 żołnierzy i 2 dowódców. Co więcej, wciąż funkcjonuje on w brytyjskich spisach okrętów marynarki wojennej jako HMS Diamond Rock! Strategiczny punkt–„statek”, blokujący kiedyś trasport w ciśnienie St. Lucia, mijamy oświetlony promieniami chowającego się do wody słońca. Gdy na trawersie mamy stolicę Martyniki jest widać już rozbłyski świateł nawigacyjnych o różnych charakterystykach i kolorach. Siedząc we trójkę z Sebastianem i Martą, rozmawiamy o wykorzystaniu ich w żegludze. Ustalamy liberalne podejście do kucharzenia, czyli gotuje kto chce. Miałem mieszane uczucia godząc się na ten pomysł, ale wbrew moim obawom idea zadziałała bez pudła. Przyznam szczerze, że ostatkiem władzy odsunąłem siebie od przyjemności przygotowywania posiłków, przenosząc się tym samym do stolika nawigacyjnego. Co za poświęcenie!
W związku z brakiem autopilota i skromniejszą (w ilość) obsadą śpimy „gdzie popadnie”, ale tak, by być blisko stanowiska sternika. Naszą noclegownią staje się obszerna mesa i niewiele mniejszy kokpit. Intensywność wrażeń i wydarzeń powoduje spanie pokotem, najczęściej w różnych zaskakujących, gimnastycznych pozach.
Po ciemku mijamy Guadeloupę i Dominikę, a o poranku budzi nas widok wulkanicznej wyspy Montserrat. Skrawek brytyjskich posiadłości zamorskich nieprzerwanie dymi, a „piec” wewnątrz jest aktywny. Urzeka mnie ten widok, bo jedyne dotychczasowe doświadczenia z podobnym żywiołem, to czasy wycieczek szkolnych na dolnośląski Szlak Wygasłych Wulkanów. Po chwili jesteśmy w stanie nawet wyczuć charakterystyczny zapach siarki! Takich atrakcji nie zapewniano na turnusach edukacyjnych 😉 Co ciekawe, południowa część skrawka lądu, na której mieścił się „komin” jest szara i spopielona, ale północny obszar kipi zielenią. Jest to spowodowane obecnością drugiego – mniejszego wzniesienia, które ochrania pozostałą część wyspy.
Trasę pokonujemy szybciej niż zakładałem, więc pojawa się nowe zagadnienie. Nie chcę wpływać na kotwicowisko Simpson Bay w St. Maarten po ciemku. Ani nie znam tego rejonu, ani obecnie nie jest tam najbezpieczniej ze wzgledu na przytopione wraki – szczątki po zeszłorocznym huraganie Irma. Gdzieś musimy przeczekać część dnia, tak, aby nazajutrz wchodzić na miejsce docelowe ze słońcem. Wybór pada na St. Kitts i Nevis, a dokładniej na południowy koniec głównej wyspy tego kraju – Wyspy Świętego Krzysztofa. Wybieramy jedną z dwóch dobrze osłoniętych zatok, przy czym bawią i dziwią nas ich niecodzienne, angielskie nazwy – Bugs Hole i Shitten Bay. Pierwszą pozwolę sobie przetłumaczyć jako „Zarobaczona dziura” lub delikatniej – jak proponuje jednen z internetowych translatorów – „Dziurka na pluskwy”. Odgadnięcie znaczenia drugiej nazwy niech będzie wyzwaniem dla każdego z osobna, choć twierdzę, że w szczególnych przypadkach, lepiej niezrozumiałe pozostawić niezrozumiałym. Nie docieramy jednak ani do jednej, ani do drugiej ze wspomnianych zatok z powodu… ataku piratów!
Płynąc przy zachodzącym słońcu, w doskonałych humorach, dostrzegamy nieruchomo stojącą łódź rybacką. Widzimy podłużny kształt kadłuba, dwa mocne silniki i dwóch ciemnoskórych mężczyzn wewnątrz. Nie widać żadnych oznak łowienia, nie ma bojek, więc płynąc wzdłuż brzegu mijamy ich w odległości około pięćdziesięciu, może stu metrów. Parę chwil, po „spotkaniu”, gdy zaczęliśmy się oddalać od wspomnianej jednostki, moc jej silników raptownie wzrosła, a obrany kierunek oscylował w okolicach naszej rufy. Wysoko podskakując na niewielkich falach, motorówka szybko zbliżyła się do nas, a rybacy-piraci zaczęli do nas krzyczeć i wymachiwać rękami. Po chwili gestykulacja przeszła do pokazywania naprzemiennie naszych kadłubów w okolicach rufy oraz miesca, obok którego stali wcześniej. Coś ciągniemy?! Zmieniamy się za sterem, sprawdzam czy rzeczywiście coś nas spowalnia lub wlecze się za nami. Tymczasem ze zgrozą zauważam, że jeden ze ściągających nas ma w ręku linę i wykonuje gest zarzucenia go na naszą knagę. Szczęśliwie piraci trzymają się jeszcze na niewielki dystans. Nieco zwiększamy prędkość, osiągając prawie maksymalne obroty. Niestety nie mamy przewagi szybkości. Sebastian robi parę zdjęć łodzi „w razie czego”. Mężczyźni w dalszym ciągu chcą popłynąć z lewej burty, krzycząc coś w języku przypominającym mieszaninę wojennych okrzyków z jakimś rodzajem tutejszego dialektu angielskiego. Nic nie rozumiem i staram się opanować stres. Ruchami ręki wskazuję, aby zataczając koło przed dziobem podpłynęli od prawej strony – od sterówki. W ręku trzymam radio, bardziej żeby pokazać, że je mam niż nadawać sygnał alarmowy. W międzyczasie toczymy dyskusje, czy zatrzymać się i wysłuchać rzekomych piratów, czy utrzymywać kurs i prędkość tak długo jak będzie to możliwe. Decyduję płynąć dalej, nie zważając ma okrzyki i nerwowe gesty. Nie ma oznak żebyśmy mieli coś przyczepione do silnika lub płetwy sterowej. Może chodzi tylko o „naciągnięcie” turystów na rzekome straty? A może to jednak faktyczne? Wśród gorączkowych myśli przebija się jedna i tej się trzymamy – „płyniemy dalej!” W końcu łódź zawraca, nie podejmując próby abordażu. My bierzemy głębokie oddechy, jeszcze żywo dyskutując o całej sytuacji i wzrokiem odprowadzamy szybko oddalającą się jednostkę.
Planując zniknąć przed „napastnikami” nieco dalej niż w jednej wcześniej planowanych – pustych w tej chwili – zatok, decyduję płynąć bardziej na północ do White House Bay. Po chwili oczy potwierdzają nieco wcześniej sprawdzony na ploterze fakt obecności innych jednostek, dających poczucie bezpieczeństwa. Stajemy na kotwicy jako jedni z pierwszych przy brzegu, mogąc posłuchać muzyki lecącej z położonej na przeciwko nas restauracji. To był nasz pierwszy taki wspólny manewr, który z resztą wykonujemy płynnie i bezpiecznie, co prawda kręciwszy się chwilę w celu wybrania miejsca zapewniającego możliwość „chodzenia” na kotwicy. Zapada decyza spędzenia w zatoce sześciu godzin. Wyruszamy przy oświetleniu gwiazd i prawie pełnego księżyca. Mijając Basseterre – stolicę wysp Św. Krzysztofa i Nevis – wspominamy jeszcze gorące wydarzenie wczorajszego dnia, żałując, że bariera językowa uniemożliwiła nam dokładniejsze zrozumienie całości sytuacji. Bez większych problemów, lewą brutą mijamy holenderski skrawek lądu Sint Eustatius, po czym nieco po szóstej rano rzucamy kotwicę w Simpson Bay w holenderskiej części Sint Maarten, czyli Saint Martin (w wersji francuskiej). Obserwowaliśmy zwiększony ruch statków w tym popularnym miejscu – na torze wodnym, wiodącym do wejścia do laguny St. Martin. Po zjedzeniu śniadania spakowaliśmy dokumenty i popłynęliśmy zmotoryzowanym pontonem do punktu odprawy paszportowej i celnej. Po zakończeniu części formalnej, w pewnym publicznym miejscu załapaliśmy się „na internet”. Najważniejszym planem na nadchodzące dni było przygotowanie jachtu do czarteru, tj. tankowanie, uzupełnienie lub zakup gazu w butlach, pranie, sprzątanie, przygotowanie kabin i aprowizacja. Dodatkowo chcieliśmy jeszcze sprawdzić możliwość wymiany przetartego bloku prowadzącego fał genakera, ale przedświąteczny harmonogram otwarcia sklepów żeglarskich nam to uniemożliwił. Doprecyzował się również plan odnośnie dnia wypłynięcia ku Brytyjskim Wyspom Dziewiczym (BVI – British Virgin Islands), który zakładał podniesienie kotwicy i dalszą żeglugę na północ 25 grudnia wieczorem.
Paweł