Beztroskie chwile w Simpson Bay
Pierwszym zaskoczeniem po zakotwiczeniu w Simpson Bay był… brak zatopionych jednostek dookoła nas. Wszyscy, od których pobieraliśmy informacje na temat nowego miejsca, przestrzegali nas przed skutkami huraganu Irma. Stąd zdecydowani byliśmy podchodzić do brzegu dopiero za dnia, gdy niemiłe niespodzianki pod wodą będą lepiej widoczne. Ostrożności nigdy za wiele, ale wybrana przez nas zatoka okazała się być albo już oczyszczona z niebezpieczeństw, albo tylko nieznacznie zdegradowana przez siły natury. Jedynym elementem krajobrazu, który mógłby nam zagrażać po ciemku, była ciągnąca się wgłąb morza rafa koralowa. W okolicy, na lądzie, było widać jednak wiele zniszczeń. Blisko kotwicowiska stały opuszczone, zrujnowane budynki. Część z nich wydawała się być w trakcie renowacji, ale to były dopiero początki odbudowy miasteczka.
Plan na najbliższe dni był szczegółowy, ale praca szła nam sprawnie, dając dużo czasu na wolne popołudnia. Pierwszy poranek na wyspie przeznaczyliśmy m.in. na rekonesans w dużym markecie. Sklep okazał się bardzo dobrze wyposażony, co dawało nadzieję na sprawne zaprowiantowanie na nadchodzący czarter. Podczas, gdy ja, Marta i Sebastian myszkowaliśmy między regałami w poszukiwaniu lokalnych ciekawostek i produktów pomocnych w przygotowaniu wieczerzy Wigilijnej, Paweł pływał po lagunie sprawdzając dostępność różnego rodzaju usług. My, nasze pierwsze, niewielkie zakupy zakończyliśmy z poczuciem doskonale wypełnionej misji, ale niestety mój mąż nie był zadowolony z efektów swojej wyprawy. Co prawda pralnię namierzył bez trudu, ale uzupełnienie zapasu gazu wydawało się być trudnym zadaniem. Ponadto, męska część załogi odczuła potrzebę zadbania o swoje czupryny, a jedyny punkt fryzjerski, który do tej pory znaleźliśmy, był zamknięty.
Nieco zmęczeni i trochę spragnieni ruszyliśmy do poleconej nam wczesniej restauracji z charakterystycznymi, zielonymi parasolami, którą mijaliśmy na wejściu do laguny. Kelner, który do nas podszedł, był uśmiechnięty i wydawał się bardzo sympatyczny. Zainteresował go nasz język, szybko wyjaśniło się więc, że my jesteśmy Polakami, a on Serbem i od kilku lat mieszka na Sint Maarten. Tak zaczęła się nasza bardzo serdeczna znajomość z Marco, a zlokalizowana przy moście knajpka stała się naszą ulubioną. Miejsce oferowało smaczne i różnorodne jedzenie, szeroki wybór napojów oraz wyjątkowy widok na lagunę i wypływające/wpływające statki. Często z zapartym tchem śledziliśmy tor wodny, gdy kanał pod pomostem pokonywała łódź węższa od pasażu jedynie o kilkanaście centymetrów (a przynajmniej tak to wyglądało z naszej perspektywy). Na przeciwko baru zawsze stał zacumowany któryś z pięknych jachtów motorowych. Już wiedzieliśmy, do jakich jednostek należą ogromne, luksusowe tendery, które obserwowaliśmy o poranku w okolicach punktu odprawy celnej. Jeden z nich, z logo Tommy Hilfiger, zrobił na nas szczególne wrażenie. Choć łodzie prezentowały się olśniewająco, to zgodnie stwierdziliśmy, że praca na nich do łatwych z pewnością nie należy. Otaczały nas temperatury powyżej 30 °C, a konwojenci wystrojeni byli w stranannie wyprasowane koszule, eleganckie, jasne spodnie i pasujące do całości nakrycia głowy. Ciekawe, ile mają par na zmianę? Przecież podczas pracy na i przy jachcie nie trudno się pobudzić!
Po powrocie na jacht żwawo zabraliśmy się za wstępne porządki. Przygotowaliśmy torby wypełnione rzeczami do prania, które Paweł niezwłocznie przetransportował do zakładu. Nazajutrz miały na nas czekać pachnące i poskładane, więc kolejny punkt mogliśmy odhaczyć. Chcieliśmy jak najszybciej uporać się z kilkoma pozycjami, by zdążyć przed zachodem słońca. Padł pomysł, by tuż przed zmrokiem udać się pontonem w kierunku sąsiedniej plaży Maho, tuż za którą lądują samoloty. Mój mąż zapamiętał to miejsce ze swojej pierwszej wizyty na Karaibach i chciał podzielić się z nami swoimi wrażeniami. Dystans na mapie i tym razem okazał się mniejszy, niż w rzeczywistości. Do tego, nacierająca na nas fala co chwilę wywoływała okrzyki typu „łooooo!”, „uuuuuuaaaaa!” lub wybuchy śmiechu, gdy kolejna porcja wody lądowała na którymś z nas. Wśród ogólnej wesołości dotarliśmy w upatrzone miejsce, zobaczyliśmy kilka lądujących maszyn i zadowoleni z wycieczki wróciliśmy na jacht. Tu szybko zmieniliśmy przemoczone ubrania na suchą wersję i spowrotem władowaliśmy się do dinghy, by znowu trochę czasu spędzić w restauracji z zielonymi parasolami. Wieczór bardzo nam się przedłużył ze względu na chęć załogi do poznania jeszcze kilku miejsc w dalszej części miasteczka. Późną porą udało się zebrać wszystkich na powrót w pontonie i przetransportować na katamaran.
Kolejny dzień pozwolił nam dopiąć kilka kolejnych elementów przygotowań do sylwestrowego czarteru. Po ponownej wizycie w sklepie zapakowaliśmy się we czworo na ponton i ruszyliśmy na bardziej odległe wody laguny. Do przebycia mieliśmy niemały kawałek, ale i ważną misję – poszukiwanie punktu wymiany/napełnienia butli gazowych, podejście drugie. Przepłynięliśmy pod charakterystycznym, długim mostem, zostawiając za sobą holenderską część wyspy, a przed nami otworzył się francuski akwen. Tu, na trasie, spotkaliśmy bardzo smutne obrazki przypominające o huraganie Irma. Otaczały nas liczne, podtopione jednostki oraz jachty niemal całkowicie skryte pod wodą. Połamane maszty, dziury w laminacie, a czasami jedynie drobne fragmenty unoszące się na wodzie dawały świadectwo potęgi żywiołu. Poruszaliśmy się ściśle w obrębie toru wodnego nie wiedząc, co skrywa tafla po bokach. Niewątpliwie bardzo dużo jednostek zostało już wydobytych, ponieważ małe stocznie i łoża remontowe wzdłuż brzegu były szczelnie zapełnione zniszczonymi skorupami. Zastanawialiśmy się, ile jeszcze potrzeba lat pracy, by przywrócić miejscu dawny blask. Również budynki w obrębie portu smętnie próbowały utrzymać się w pionie. Wśród takiej scenerii dotarliśmy do stacji paliw. Tu nasze nadzieje na zdobycie gazu zmalały, zostaliśmy poinformowani, że w niedzielę zakład nie pracuje. Dopytaliśmy, czy 24.12 od rana możemy spróbować ponownie. Uzyskaliśmy odpowiedź twierdzącą, co nas trochę podbudowało. Następnego dnia przypłyniemy tu po raz kolejny.
W nagrodę za intensywną pracę i dobrze wykonane pozostałe zadania po południu wybraliśmy się na wycieczkę do stolicy wyspy – Philipsburga. Transport okazał się bezproblemowy, bezpośrednie busy jeździły z dużą częstotliwością i niewiele kosztowały (choć za bilet zapłaciliśmy dwa razy więcej, niż miał to w pamięci Paweł – nie jeden, a dwa dolary!). Centrum przytłoczyło nas ilością ludzi przypadających na metr kwardratowy. Czasami ciężko było między nimi przejść! W pamięci utkwiła nam również osobliwość napotkana przed jednym z domów. Wyglądała tak:
Ciekawe, czy mieszkańcy pamiętają, do kogo należy który licznik?
Obecność licznych sklepów z towarem różnego typu każdemu z nas przypomniała, że właśnie czegoś potrzebuje. Rozpełzliśmy się więc w różnych kierunkach, aby ostatecznie wspólnie przejść wzdłuż plaży ulicą Front Street w poszukiwaniu lokalu ze smacznym jedzeniem. Mijając kolorowe budynki, wbudowaną w chodnik mapę świata, mniejsze i większe restauracje dotarliśmy do samego końca deptaku. Nie mając innego pomysłu wybraliśmy ostatnią z dostępnych knajpek. Ja z Pawłem, z okazji niedzieli, znaleźliśmy jeszcze Mszę Świętą (co ciekawe – w języku hiszpańskim) i po jej zakończeniu we czwórkę wróciliśmy na Royal.
Dominika