BVI z dnia na dzień cz. 2
1 stycznia
Kiedy rano goście udają się na plażę korzystać z uroków spędzania Nowego Roku na Karaibach, my wyruszamy na głębię w poszukiwaniu lepszej jakości wody. Rozległa płycizna rozciąga się kilka mil na południe, więc większej głębokości jest jak na lekarstwo, ale kiedy w końcu pojawia się (uwaga!) dziesięć metrów pod nami, znowu rozpoczynamy nierówną walkę z urządzeniem. Procedura czyszczenia w obiegu zamkniętym, przełączanie zaworów, a wszystko odbywa się w komorze silnikowej. Dominika przynosi kolejne porcje słodkiej wody potrzebnej do płukania. W końcu… udaje się! Odliczam kolejne minuty pracy i tym razem maszyna zapowietrza się po czterdziestu minutach. Jest dobrze. Włączam jeszcze raz… słabo. Jeszcze raz? Znowu to samo. Procedura czyszczenia i tak dalej. W międzyczasie zawracamy na Pomato Point, gdzie będziemy spędzać następną noc. Po kolejnej próbie odsalarka zaskakuje. Pracuje tak kwadrans, drugi, trzeci, ale po niecałej godzinie znów charakterystyczny, syczący dźwięk informuje o problemie. „Zrobiliśmy” trochę wody podczas całej operacji, ale mamy zaledwie dwie trzecie pojemności zbiorników. Z jednej strony udało się sporą ilość „wyprodukować”, ale i lwia część została wykorzystana na oczyszczanie instalacji.
Kiedy ponownie stajemy na kotwicy, delikatnie informuję pasażerów, że nie jestem w stanie rozwiązać problemu. Oni reagują nadzwyczaj bezproblemowo i gorąco zapewniają o oszczędzaniu wody. No cóż, zobaczymy. Kiedy wszyscy są już wykąpani, lekko się uspokajam, bo zawartości w zbiornikach wystarczy przynajmniej na poranną toaletę. Postanawiamy również nazajutrz po prostu uzupełnić ją z dystrybutora na jednej z wysepek.
2 stycznia
Nowy Rok okazuje się być łaskawy zarówno za sprawą przyjemnej wietrzno-słonecznej pogody, jak i ogólnych nastrojów 🙂 Kolejnym punktem docelowym jest – holendersko brzmiący – Jost van Dyke. Najpierw jednak płyniemy na poludnie uzupełnić zapasy wody do Marina Cay, usytuowanej na niewielkiej wysepce. Pomocny Doyle wspomina w swojej publikacji, że przejście przez wąską cieśninę Great Camanoe Passage jest bezpieczne, ale wymaga szczególnej uwagi. Zgodnie z planem, bezpiecznie docieramy do dużego pomostu z dystrybutorami paliwa i innych cieczy, a „zawiadowca stacji” tonem nieznoszącym sprzeciwu wydaje mi komendy, abym doszedł katamaranem jak najbliżej przy odpychającym bocznym wietrze. Finał akcji jest zaskakująco skuteczny, a dla mnie darmowa nauka na przyszłość 🙂
Podczas gdy galon za galonem wypełnia zbiorniki, Sebastian z gośćmi jedzie na inną wyspę uzupełnić zapasy jedzenia. Ja w międzyczasie jeszcze dokupuję benzynę do dinghy i, po zapłaceniu za wykorzystane dobra, odpływamy. Przez pośpiech zostawiamy jednak kanister na brzegu. W międzyczasie zrobiła się już pokaźna kolejka jachtów oczekujących na tankowanie, więc po wykonaniu szybkiego kółka nie miałem już możliwości powtórnego stanięcia przy brzegu. Na szczęście załoga pontonu podjęła się odzyskania zapasów i po kilkunastu minutach oczekiwania na boi ruszamy dalej. Po chwili lewą burtą mijamy lotnisko i Trellis Bay, gdy nagle z naprzeciwka wypływa chmara katamaranów z dużej czarterowni. Każda z załóg jest ubrana w kolorowe stroje – każda w innej tematyce.
Minąwszy Monkey Point widzimy piękny, nowoczesny dwumasztowiec o klasycznych liniach. Gdy na ploterze sprawdzamy dane jachtu, zamurowuje mnie. To cudo ma ponad trzydzieści metrów długości! Szare, laminatowe żagle dodają „pazur”, a jacht mknie z prędkością kilkunastu węzłów, szybko zbliżając się do wyspy. Podziwiając zjawisko, sprawnie dopływamy się do niewielkiej Sandy Cay, przy której zatrzymujemy się na obiad. Po posiłku ruszamy do White Bay. Doyle zaleca czujność przy wejściu pomiędzy fragmenty rafy, a my trochę na wyścigi z dwoma innymi katamaranami żeglujemy w stronę zatoki. Przy niej znajdujemy się jako drudzy w kolejności do wejścia, ale zachodni przesmyk nie daje możliwości znalezienia miejsca do bezpiecznego stanięcia na kotwicy. Próbujemy zatem od wschodu. Z małą prędkością przechodzimy przez „wyłom” w murze, ale wewnątrz jest tylko tyle miejsca, aby zrobić zwrot w tył i się wycofać. Nie ma tego złego – płyniemy do Great Harbour. Jak sama nazwa wskazuje – miejsca powinno być wystarczająco, ale niestety nie ma dla nas wolnej boi, a głębokości do kotwiczenia są zbyt duże. Znów dość rześko wieje, więc nie chcę ryzykować i rzucać łańcucha „na styk”. Jak nie w dużym, to może w małym porcie? Little Harbour nie przypada jednak do gustu naszym gościom i wracamy prawie pod samą Sandy Cay. W głęboko wciętej zatoce Diamond Cay, łapiemy się bojki przy Little Jost van Dyke – wysepce przedzielonej niewielką rafą od „dużego” brata, na którym mieliśmy początkowo wylądować.
Dominice jest już ciężko siedzieć ciągle na jachcie. O ile ja dość często wożę gości na brzeg, jak kierowca taksówki, a Sebastian jeździ po prowiant, to przez ostatnie sześć dni moja żona nie była na lądzie! Ponadto drugi stycznia jest dla nas szczególny ze względu na rocznicę początku naszej relacji. Umówiliśmy się z pasażerami, że oni pojadą z naszym kukiem do słynnej na całe Brytyjskie Wyspy Dziewicze knajpy Foxy’s, a my udamy się w tym czasie w inne miejsce. Kiedy po zmroku zawiozłem większość naszej załogi na brzeg, na miejscu już czekała na nich taksówka. Po powrocie na katamaran zastałem Dominikę przygotowaną do wyjścia, ale przekazałem jej fatalną wiadomość – nie mam gotówki. Poczułem się bezradny wobec zaistniałej sytuacji, ale postanowiłem nie poddać się zbyt szybko. Przypomniałem sobie, że mam ostatnie 50 euro na czarną godzinę. Co prawda akceptowaną walutą jest tylko dolar amerykański, ale próbujemy – jedziemy. Dzwonię po taksówkę, lecz kierowca nie jest chętny do przyjazdu po nas. Musiałby po nas wracać z centrum wyspy, klucząc wśród stromizn i zakrętów. Nawet staram się go zrozumieć, ale wieczór jest szczególny, więc pośpiesznie tłumaczę całą złożoność sytuacji. Za pół godziny zjawia się terenowy samochód, a przemiły taksówkarz zgadza się przyjąć płatność w euro. Zawozi nas również do znanej restauracji Sidney’s Peace and Love, a obsługuje nas Strawberry (ang. truskawka) – córka Sidney.
Decydujemy się na przysmak wyspy, czyli langusty i zamawiamy sobie każdy po jednym dużym skorupiaku. Porcje, które dostajemy są bardzo obfite i przepyszne, załoga uprzejma i miła, a my mamy całe miejsce dla siebie. Miałem nawet wrażenie, że część obsługi czeka już na transport powrotny do domu, kiedy zjawiliśmy się wraz z kierowcą, który zamienił słówko z właścicielką. Spędziwszy szczególne chwile przy smacznym jedzeniu, ruszyliśmy z tym samym mężczyzną w drogę powrotną do Royala. Wieczór został uratowany!
Są jeszcze dwa nieoczekiwane, końcowe akcenty tego dnia. Pierwszy, gdy boleśnie przytrzasnąłem sobie palec dziadkiem do orzechów, służącym do łamania „szczypiec” langusty (ponoć typowa kontuzja). Natomiast kiedy przyszło do płacenia, podszedłem do baru uiścić należności za pyszną kolację. W tym momencie dotarło do mnie, że właśnie zjedliśmy najdroższy posiłek w naszym życiu. No cóż, wprawdzie nie żałujemy, ale kolejną langustę zjemy… albo już nie zjemy 🙂
3 stycznia
Zaraz po śniadaniu nasi goście opuszczają pokład wyposażeni w maski, płetwy i rurki, aby eksplorować pobliskie krajobrazy pod powierzchnią. Nasze otoczenie jest nie mniej piękne. Znajdujemy się nieopodal styku dwóch wysp, malowniczo rozdzielonych rafą, przez którą do naszej zatoki wchodzą większe z fal, pokonując duży, płaski odcinek terenu. Woda się pieni i wymywa martwe koralowce, niosąc tym samym materiał na plażę. Nie ma potrzeby przywożenia piasku. Naturalnie utworzony biały pas stwarza jednak trudności w chodzeniu po nim boso. Wiele jest dużych skamieniałych fragmentów, które mając ostre krawędzie agresywnie kłują stopy. Na szczęście już w dzieciństwie, wyszkolony przez babcię i dziadka, często chodziłem boso po żwirowych dróżkach na legnickich ogródkach działkowych. Dzięki temu jakoś sobie radzę, bo poniesiony młodzieńczą fantazją, nie zabieram ze sobą obuwia z jachtu.
Kiedy pasażerowie mają czas dla siebie i idą pieszo w stronę naturalnie utworzonych basenów, wyrzeźbionych siłą fal, my w lekkim oddaleniu podążamy ich śladem, obserwując po drodze polujące pelikany i maleńkie kraby w słonym jeziorze. Te drugie przesiadują w dużej ilości na wystających z wody gałęziach. Jedne ze szczypiec mają duże, natomiast drugie są małe. Po dłuższej obserwacji zauważam, że mniejsze służą do pożywiania. Co dla mnie ciekawe i istotne, żyjątka wykazują cechy lewo- i praworęczności, co stanowi dla mnie dowód – w przekomarzaniu się z Dominiką – na istnienie mańkutów również wśród innych gatunków 🙂 Dzisiaj mamy stosunkowo dużo czasu dla siebie i na podziwianie miejsca, w którym się znajdujemy. Prywatne pływanie jachtem pozwala na zagłębienie się w otaczający świat w większym stopniu i pod tym względem czarter jest dla nas nowym doświadczeniem. Szczególnie dla mojej żony, która była uziemiona przez sześć kolejnych dni. Jak księżniczka w wierzy, mogła obserwować świat zza okna, nie mając do niego dostępu. Niemniej, szczególnie to dzień 3 stycznia zapamiętamy jako wyjątkowo bogaty w podziwianie piękna przyrody.