Ostatnie dni na Karaibach

/ 25 maja, 2019/ St. Wincent i Grenadyny/ 0 comments

05.02 Canouan Island – Mustique

Zaraz po śniadaniu jedziemy dinghy zadbać o prowiant. Pomost jest bardzo blisko, więc Maciek nie ma większego problemu w wykonaniu dwóch kursów. W pierwszym wiezie naszych pasażerów, a w drugim nas. Piękny „resort” świeci pustkami i w jednej z trzech restauracji jest zaledwie garstka ludzi. Może to ze względu na wczesną porę? Ośrodek jest bardzo zadbany, a niewiele liści, które zapewne spadły przez ubiegły dzień, jest uprzątane za pomocą spalinowej dmuchawy. Tuż bramą ogrodzeniową zaczyna się inny świat. Droga z betonowej kratownicy przerośniętej trawą zmienia się w asfalt z wieloma dziurami. Przy ulicy widać trochę różnych śmieci, choć przyznam, że jest to ilość, która nie odbiega od przeciętnej, spotykanej do tej pory. Naszą uwagę przyciągają jednak schuldnie ubrane dzieci w szkolnych mundurkach. Dziewczynki w brązowych sukienkach, a chłopcy w spodniach tego samego koloru i w białych koszulach. W Polsce wiele osób rzekłoby, że to anachronizm. Na licznych karaibskich wyspach taki ubiór to jednak norma.

Nie możemy znaleźć marketu, o który pytamy chyba już trzeci raz. Z błędnym wzrokiem chodzimy to w górę, to w dół ulicy. Niczego takiego jednak nie widać oprócz blaszanej budki nazwanej trochę na wyrost Bakery. Konstrukcja przypomina kiosk, a wyposażenie jest bardzo podstawowe, niemniej kupujemy chleb, jajka i mleko. Kolejna zapytana o drogę osoba oferuje nam więcej niż tylko wskazanie kierunku palcem. Kobieta każe podążać jej śladem. Na efekty nie trzeba długo czekać. Po przejściu kilkudziesięciu kroków, nieoczekiwanie skręcamy w ciąg niewielkich, ciasno ustawionych budynków. Mijaliśmy je już kilka razy! W każdym z boksów inny sprzedawca zachwala swoje produkty. Kupujemy platany i trochę innych, znanych nam wcześniej „klasycznych” warzyw. Po zakurzonej drodze, lawirując między ubytkami w nawierzchni, powoli przejeżdżają duże ciężarówki z ciężkim sprzętem do robót ziemnych. Skąd się wzięły na tej małej wyspie? Jak je rozładowano ze statku? Zaraz obok, na czymś w rodzaju chodnika, leży suka z trzema szczeniakami, a za pobliskim ogrodzeniem wśród kóz chodzą kury, grzebiąc w ziemi. Sielski obrazek zmienia się wraz z przekroczeniem bramy. Z torbami zakupów wracamy na Blue i wypływamy na Mustique.

Poprzednim razem kotwiczyliśmy na prywatnej wyspie na prawo od toru podejściowego do dinghy docku. Tym razem wybieramy miejsce po drugiej stronie. Głównym powodem jest bliskość Basil’s Bar. Słynna restauracja serwuje dzisjeszego wieczoru konkretne porcje dobrej muzyki, o które pokusili się nasi goście. My dzięki zaledwie kilkudziesięciu metrom dzielącym nas od źródła bluesa, możemy delektować się fantastyczną gwieździstą nocą przy wtórze płynących dźwięków. Smakuję ten urokliwy czas, a wspiąwszy się na szeroki bom, leżę na grocie spakowanym do pokrowca i patrzę w niebo.

06.02 Mustique – Bequia – Saint Vincent

Na szczęście nasi pasażerowie mają jeszcze zakupy do zrobienia. Dzięki temu przed oddaniem cum możemy się jeszcze wyrwać „na miasto” i… kupić słodkie bułki w nie mniej słodkiej piekarni. Sweetie Bakery jest bardzo gościnna, a przy wystawionych na zewnątrz stolikach bardzo łatwo nawiązać nowe znajomości. W krótkim czasie, niezależnie od siebie, zagaduje nas dwóch mężczyzn, pytając jak się tu znaleźliśmy i czy podoba nam się Mustique. Odnosimy wrażenie, że są „tutejsi”. Ciekawe czy któryś z nich był aktorem czy piosenkarzem? Wysokie ceny nieruchomości i własne zasady tej prywatnej wyspy, tworzą nad nią aurę tajemniczości i dystansu do pozostałej części Karaibów.

Szybko robimy kilka zdjęć telefonem i ruszamy z kopyta Ryżym Koniem na Woźnicę, a Woźnicą na wodę w kierunku Bequii. Kolejny raz przecinamy kreśloną naszymi ścieżkami rutę i po niewiele ponad dwóch godzinach jesteśmy na znanym nam pomoście z napisem witającym gości. Jak za każdym razem, kiedy wracamy, na którąś z wysp, wszystkie procedury zajmują nam mniej czasu niż poprzednio. Ponadto nabraliśmy wprawy w wypełnianiu personaliów swoich i gości, więc cały proces jest dużo szybszy, niż kiedy zaczynaliśmy nasz rejs z Maćkiem. Całą odprawę paszportową załatwiamy na tyle sprawnie, że jest jeszcze chwila na zadumę z widokiem na Admirality Bay. Podziwiamy turkusowy kolor wody i uwijających się mieszkańców, z których każdy stara się jak najwięcej zarobić na współpracy z turystami. Rozbudowany łańcuch poleceń innych znajomych i ich znajomych zapewnia chleb niejednej rodzinie.

Whaleboner, odwiedzony przez nas ponownie, oprócz stolików restauracyjnych ma w ofercie jeszcze sklepik z rękodziełem. Korzystamy z tej okazji, wiedząc, że Natalia i Piotrek biorą niedługo ślub, a Sebastian z Royala (którym wspólnie przekroczyliśmy Atlantyk) niedługo leci z Martyniki do Polski. Chcemy z niego uczynić kuriera, który dostarczy naszym bliskim specjalną przesyłkę. Wśród ręcznie wykonanych artefaktow odzywa się głos Maćka. Podpłynie do pomostu na przeciwko restauracji, ja zmienię się z nim. Po chwili pędzę Ryżym Koniem po gości i zabieram z torbami zakupów na Blue.

Po odebraniu Dominiki i Maćka – jak zawsze szybko – podnosimy kotwicę i ruszamy do Chateaubelair na St. Vincent. Choć o zatoce krążą głosy stwierdzające, że może być w niej niebezpiecznie, po czterech godzinach żeglugi, stajemy ze względu na harmonogram kolejnych dni. Pierwszy obrazek, który widzimy, to niewiele jachtów na „haku”. Stoją w północnej części zatoki – tak jak podaje locja. Obiecujące głębokości są tylko nieopodal brzegu – później podwodne zbocze spada pionowo i nie ma możliwości zakotwiczenia. Chyba, żebyśmy mieli dwieście metrów łańcucha. Ale nie mamy. Po dwóch nieudanych próbach przyczepienia się do dna, ze względu na niebezpieczną bliskość pozostałych jednostek, płyniemy na południe zatoki. Tym razem, drugi rzut okazuje się skuteczny. Cały czas krążą wokół nas różne pływadła z chłopcami i mężczyznami w wieku od kilkunastu do kilkudziesięciu lat. Jak zazwyczaj – proponują wywóz śmieci, świeżą rybę i wszelkie możliwe usługi. Najbardziej porusza nas obrazek najmłodszego pływaka, który z braku wioseł używa rąk do poruszania starej deski surfingowej, na której siedzi. Po wymienieniu kilku grzeczności z jednym z chłopców, dowiadujemy się od miejscowych, że w Chateaubelair jest bezpiecznie. Ponoć kilka lat temu pewien Rosjanin zastrzelił człowieka, który nocą nieproszony wszedł na jacht. Słyszeliśmy wcześniej o podobnych wtargnięciach w celu rabunku, więc historia wydaje nam się prawdziwa. Okoliczności mimo wszystko nie przeszkadzają nam w dobrym śnie. Co by było, gdybym to ja prowadził jacht? Ale nie prowadzę, więc śpię spokojnie.

Paweł

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*