Dominika na Dominice

/ 6 maja, 2019/ Dominika/ 0 comments

24.01 Dominika (Prince Ruppert Bay)

Mamy dzisiaj trochę spraw do załatwienia, ale i goście opuścili jacht na dłużej. Dzięki temu mamy szansę na spacer po Dominice. Populare szlaki turystyczne leżą w zbyt dużej odległości od nas, ale nie zrażamy się i dopytujemy o najbliższą, dostępną dla nas atrakcję. W ten sposób przed południem siedzimy w dinghy gotowi na eksplorację wzgórza tuż nad brzegiem naszej zatoki. Podobno możemy tu również zobaczyć mury dawnego fortu. Dobijamy do pomostu i zostajemy w kontakcie w Maćkiem przy pomocy krótkofalówek.

Drewniana duża keja nie wygląda na publiczną ani uczęszczaną. Powyrywane polery mogą być świadectwem zeszłorocznej Irmy lub… błędu kapitana jakiejś dużej jednostki. Zejście, którym pniemy się w górę na końcu jest zagrodzone, ale mijamy barykady i podążamy dalej. Trafiamy na mapę w wyrysowanymi szlakami i orientacyjnym czasem na ich pokonanie. Decydujemy, że jednym kolorem wejdziemy, a innym wrócimy na brzeg. Nie będąc pewni początku trasy kręcimy się chwilę, dzięki czemu zostajemy zauważeni przez kobietę dziergającą… wełniane czapki. Trochę nam te pamiątki nie współgrają z otaczającym nas klimatem, ale każdy ma swój pomysł na biznes. Ta sama pani inforomuje nas, gdzie znajduje się kasa biletowa. Nie spodziewaliśmy się, że będziemy musieli zapłacić za spacer, ale nieduże kwoty nie wpływają na naszą decyzję.

Po kilku krokach trafiamy do drogowskazu, z którego niewiele umiemy wyczytać. Czy ustalona przez nas trasa biegnie w prawo, w lewo czy prosto? Po lewej stronie widzimy mury, tak więc tam znajduje się fort. Ten zostawiamy sobie na koniec, jeśli wystarczy nam czasu, to wejdziemy za jego bramy. Na kolejnym rozwidleniu dróg znów nie jesteśmy pewni, który kierunek obrać, ale stwierdzamy, że jednym wejdziemy, a drugim zejdziemy. Po następnych kilku metrach trafiamy na ruiny budynku kwatery głównej. Chodzi dookoła nich dwóch mężczyzn. Budowniczy? Restauratorzy zabytków? Nie wiemy do dziś. Na wszelki wypadek zrobiliśmy zdjęcie.

Trakt leśny jest zadbany, otacza nas bujna zieleń. Co raz częściej musimy wybierać dogodne miejsce do postawienia stopy, ponieważ brodzimy wśród krabich szczątków. Co robią tak daleko od wody? Nie wydaje nam się, że zawędrowały tu same. Poturbowane pancerze wyglądają jak uszkodzone przez drapieżnika. Może to sprawka mew i innych ptaków żywiących się morskimi stworzeniami? Ta hipoteza wydaje nam się najbardziej prawdopodobna i tłumaczy pewne oddalenie skorupiaków od ich naturalnego środowiska. Po jakimś czasie przywykamy do niecodziennego widoku i żwawo drepczemy pod górę. Towarzyszą nam iguany i inne duże jaszczury, które sprawiają mi wiele radości. Od dawna chciałam poobcować dłużej z tymi stworzeniami, a to jest pierwsze miejsce, w którym spotykamy je tak tłumnie. Dużo czasu poświęcam na ich portretowanie, każda wydaje mi się godna uwiecznienia na fotografii. Dlatego średnio co pięć kroków przystaję i celuję lufą obiektywu w nową modelkę.

Całkiem szybko osiągamy szczyt, z którego możemy zobaczyć wąski kawałek lądu wdzierający się między otwarte morze a zatokę. Czy już musimy wracać? Próbujemy złapać łączność z BO, udaje się. Dostajemy jeszcze trochę czasu dla siebie. Ruszamy więc w kolejną odnogę ścieżki, uprzednio fotografując nasz katamaran z wysokości.

Trafiamy na zabytkowe, zardzewiałe, lecz świetnie zachowane armaty i inny żelazny osprzęt z XVIIIw. Zaskakuje nas, zastanawia i zachwyca, że po tylu latach dobrze wygląda, nie jest zniszczony aktami wandalizmu i jest dostępny dla każdego turysty. Kolejne kilkanaście zdjęć ląduje na naszej karcie pamięci, a w naszych prywatnych pamięciach nowy, ciekawy zakątek.

Przyspieszamy kroku, ponieważ jak nam dobrze pójdzie, to zdążymy zwiedzić i fort. Docieram do bramy z wyrysowanym planem obiektów wewnątrz. Mury budynków są odnowione, dobrze opisane, ale tylko jeden mamy możliwość zobaczyć od środka. Cieszymy się i z tego! Z radością w sercach i uśmiechem na ustach odmeldowujemy się na BlueOcean. Dominika zwiedziła fragment Dominiki, marzenie spełnione. Kto wie, może kiedyś wrócimy tu znów?

Dominika

Rano, tuż po śniadaniu, pakujemy teczkę z dokumentami i po sprawdzeniu na mapie potencjalnych miejsc, w których można się odprawić, ruszamy z kopyta pontonem vel „Ryżym Koniem” na południe wzdłuż zatoki. Od początku dnia przelotnie pada, więc staramy się trafić w okno pogodowe. Przy kolejnych dwóch pomostach zwalniamy i chociaż żaden z budynków nie wydaje nam się pełnić funkcji publicznej, uważnie wpatrujemy się w otoczenie. Karaiby potrafiły nas już zadziwić w tym względzie. Na przykład na Martynice w Sainte Anne formalności można dokonać w małej restauracji za opłatą 3 euro! W miarę zbliżania się do największego pomostu, nasz wzrok koncentruje się na nim. Betonowa konstrukcja sprawia wrażenie gotowej przyjmować kutry i małe statki. Jeden z nich jest przycumowany od strony północnej. Nie będąc jeszcze pewnymi, rozdzielamy się na chwilę. Dominika zostaje w Ryżym Koniu, a ja idę do budki strażnika przy bramie odgradzającej przestrzeń wokoło. Zostaję poinformowany, że trafiliśmy dobrze, więc razem z żoną idziemy załatwić formalności do budynku nieopodal. Dostajemy kilka kolorowych arkuszy papieru, które wypełniamy dla celników i pograniczników po czym idziemy uiścić obowiązkową opłatę za pobyt na wyspie.

Po powrocie na Woźnicę, zastajemy gości już gotowych na wycieczkę z przewodnikiem, a sami zabieramy pranie i po sprzątnięciu kabin płyniemy do wskazanego przez strażnika miejsca w okolicach klubu żeglarskiego. Przy niewielkim drewnianym pomoście jest płytko, ale lądujemy bezpiecznie. Pani z obsługi informuje nas, że pranie odbierze inna kobieta. Udaje nam się zaaranżować usługę i bez toreb pełnych prywatnych ciuchów i okrętowych pościeli wracamy na pokład. Maciek daje nam wolne! Przed powrotem gości możemy urwać się na brzeg, ale musimy zmieścić się w dwóch godzinach. Sam w tym czasie zajmuje się kolejną odsłoną walki z odsalarką.

Po eksploracji części Cabrits National Park, w tym fortu Shirley oraz jednej z dwóch baterii armat położnych na wzgórzach, znów dobijamy do małej kei. Tym razem, aby odebrać pranie, ale wcześniej otwarte biuro teraz jest zamknięte. Zagadujemy kobietę w pobliskim barze, która po skontaktowaniu się z naszą praczką prosi o pół godziny cierpliwości. Tej mamy wystarczająco, tym bardziej, że możemy spokojnie usiąść przy zapiekankach i gazowanej wodzie. Po umówionym czasie w sali zjawiają się dwie dziewczynki w wieku „wczesnoszkolnym” z naszymi czystymi ciuchami. Zaskoczeni obrotem sprawy, z uśmiechem odbieramy torby i rachunek wypisany na kartce. Zorientowawszy się, że kwota została podana w dolarach wschodniokaraibskich pytamy czy możemy zapłacić w ich amerykańskim odpowiedniku. Zafrasowane dziewczynki nie wiedziały jednak czy mogą przyjąć inną walutę od obcokrajowców. Impas na szczęście nie trwał długo, bo w sukurs przyszła wspomniana wcześniej pani zza baru, która przeliczyła pieniądze po standardowym w takich transakcjach kursie 1USD=2,6XCD. Dziewczynki oddaliły się uspokojone, a ja dostałem nauczkę, że pomimo wielkiej popularności „zielonych”, powinienem zawsze być zaopatrzony również w karaibską walutę z wizerunkiem królowej Elżbiety II.

Paweł

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*