Super CostaRica
Choć po przylocie do nowego kraju zastał nas chłodny (około 18 stopni C) wieczór, to nowy dzień rozpromienił się blaskiem słońca. Szybko odnaleźliśmy w plecakach lekkie odzienie i za propozycją Agaty ruszyliśmy na eksplorację okolicy. Naszym celem był pobliski wodospad, do którego prowadzi ścieżka wśród plantacji kawy i fragmentów lasu. Po trzecim zakręcie straciłam orientację, ale pani przewodnik bezbłędnie odnajdywała drogę. Teren wciąż opadał, a my próbowaliśmy dotrzymać kroku Agacie, której kondycja na tym górzystym terenie znacznie przewyższała naszą. Za jej namową sięgnęliśmy po czerwone, niewielkie kuleczki prosto z krzaka. Dowiedzieliśmy się, że jest to świeża kawa. Niewielka ilość miąższu otaczająca ziarno dawała doskonałe orzeźwienie, choć większość owocu trzeba było wypluwać. Zaskoczył mnie smak o wyraźnej, melonowej nucie.
Nieco wzmocnieni, żwawiej ruszyliśmy w stronę, z której co raz wyraźniej dobiegał szum wody. Jeszcze kilka metrów w dół i wśród zieleni ukazał się sporych rozmiarów wodospad. Z jego uroków korzystały dwie grupy osób, jednak i dla nas znalazło się miejsce. Oczywiście od razu sprawdziłam temperaturę wody, która okazała się niższa, niż się spodziewałam. Mimo to, podobno wiele osob zażywa tu kąpieli podczas upalnych dni. Przyszła mi do głowy myśl, że wyjątkowy i ciekawy dla nas zakątek wśród tubylców cieszy się niewielkim zainteresowaniem i popularnością. Niewątpliwie można by go rozpromować w roli atrakcji turystycznej, ale cieszę się, że są jeszcze na świecie takie poukrywane cudeńka. Gdy podzieliłam się spostrzeżeniem z Agatą, ta sprostowała, że jeden z właścicieli okolicznych działek zagrodził ścieżkę i pobiera opłaty za przejście. Nam na szczęście bardziej pasowało podejście z przeciwnej strony.
Nasza droga powrotna wiodła nieco inną trasą. Tym razem mieliśmy przemierzyć miasteczko leżące na szczycie wzniesienia, które stało się naszym domem na najbliższe tygodnie. Po zboczu góry wdrapaliśmy się do asfaltu. Tu, niczym nie osłonięci, poczuliśmy lejący się z nieba żar. Zrozumieliśmy, że nam też musi wejść w nawyk wychodzenie z domu z butelką wody. Nieco zmęczeni ale bardzo zadowoleni z wycieczki zaraz po powrocie zostaliśmy poczęstowani pysznym lanczem. Tak nam zasmakowała sałatka z palmito, że szybko na stałe wpisała się do naszego menu. Resztę dnia przeznaczyliśmy na opowieści o dotychczasowych przeżyciach i planowanie kolejnych wycieczek w obrębie Kostaryki. Nasi wspaniali gospodarze na szczęście są miłośnikami kraju, do którego się przeprowadzili i dali nam mnóstwo cennych rad i wskazówek. Nanieśliśmy na mapę najważniejsze dla nas punkty, by posiłkując się internetem szczegółowo zaplanować nadchodzące dni.
Zanim udamy się w bardziej odległe zakątki Kostaryki najpierw postanowiliśmy pokręcić się po bliższych terenach. Drugi dzień upłynął nam na zadomowianiu się u Karola i Agaty – rozpakowaliśmy swoje bagaże, obeszliśmy ich teren i wypytaliśmy o wszystkie rosnące wokół rośliny. Niezmiennie zachwycają mnie rajskie kwiaty o intensywnych barwach i wielkich kielichach. Dowiedzieliśmy się, które z nich są atrakcyjne dla kolibrów i wkrótce mieliśmy okazję podziwiać te przedziwne ptaki żywiące się nektarem. Wieczorem zjedliśmy kolację w większym składzie, bo jeszcze z gośćmi wynajmującymi jeden z apartamentów Karola i Agaty. Bardzo sympatyczna para o szerokiej wiedzy i zainteresowaniach wypełniła przestrzeń rozmową i ciekawymi opowieściami.
Kolejny nasz punkt stanowiła wycieczka do Grecii, najbliższego, większego miasta. Mogliśmy się tam łatwo przedostać bezpośrednim autobusem przez… Los Angeles (sic!) za niewielką opłatą. Centrum poprzecinane siatką prostopadle ułożonych do siebie ulic otoczyło nas gwarem handlarzy, kupców i przechodniów. Daliśmy się porwać fali osób zmierzających na kryte targowisko. Tu w nasze nozdrza uderzyła mieszanina intensywnych zapachów ziół, mięs, serów i… ludzi. Niezbyt dobrze się czuję w tłumie, więc po przemierzeniu wzdłuż całej hali wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Po kilku krokach już byliśmy w niedużym parku pełniącym główne miejsce spotkań i relaksu mieszkańców Grecii. Do skweru przylega charakterystyczny kościół „Nuestra Señora de las Mercedes” zbudowany ze stalowej blachy pomalowanej na czerwony kolor. Po kilku godzinach spaceru zdecydowaliśmy się usiąść na kawie i ciastku w jednej z cukierni. Przez przypadek wybrałam sobie typowy, kostarykanski słodycz o waniliowym smaku i konsystencji galaretko-budyniu. Paweł postawił na kawałek czekoladowego wypieku. Oboje zadowoleni z zakupu, po posileniu się ruszyliśmy w kierunku przystanku powrotnego, wybraliśmy jednak ten znajdujący się kawałek dalej, na drodze wylotowej z miasta.
W domu zabraliśmy się za szczegółowe rozpisanie pierwszej z dalszych wycieczek. Zdecydowaliśmy się pojechać na dwa-trzy dni do La Fortuna, przyległej do wulkanu Arenal i otoczonej terenem porośniętym przez dżunglę. Wyczytałam, że blisko znajdują się również częściowo zalane wodą jaskinie, które można zwiedzać z przewodnikiem. One również trafiły na naszą listę miejsc do zobaczenia. Przygotowaliśmy małe plecaki i z niecierpliwością oczekiwaliśmy godziny wyjazdu.
Dominika
PS. Paweł przypomniał mi, że karmił – a przynajmniej próbował karmić sępy, które licznie krążyły nad polami kawy. W tym celu położył nawet resztkę mięsa z obiadu, żeby sprawdzić czy ptaszyska posilą się i zapozują do zdjęcia. Ponoć jeden usiadł na słupku i zjadł podwieczorek, ale czy wierzyć w te bajania? Wszak zdjęcia nie zrobił…