Kilka stóp pod ziemią
Ostatni dzień w okolicach La Fortuna zaplanowaliśmy równie intensywny, co poprzedni. Pamiętając, ile nam zajęła przeprawa z Cajon i to z jednym, ekspresowym etapem samochodowym, byliśmy przygotowani na długie godziny drogi powrotnej. Aby zdążyć na ostatni autobus zmierzający w pożądanym przez nas kierunku musieliśmy stawić się na przystanku najpóźniej o godzinie 15:00. To wszystko zadecydowało, że do wymarzonej atrakcji chcieliśmy dostać się w możliwie wczesnych godzinach porannych. Sprawdziłam na stronie internetowej, że pierwsze wejście jest o 8:00. Rekonesans wśród rozkładów jazdy pokazał nam, że niestety mamy tylko jedną możliwość dostania się na miejsce o poranku i powtórnego złapania autobusu do La Fortuna przed ostatnim kursem do San Ramón. To nie odstraszyło nas od pomysłu zwiedzenia wnętrza jaskiń w Venado.
Mimo dotychczasowej nieomylności „naszego” pana kierującego ruchem na przystanku, zdecydowaliśmy się udać na stację półtorej godziny wcześniej niż zapowiedział nasz środek lokomocji. Może jednak pojawi się coś wcześniej? Nasza nadgorliwość rzeczywiście zaowocowała, ale jedynie obolałymi od niewygodnych ławek siedzeniami. Wyczekiwany autobus pojawił się dokładnie o zapowiadanej godzinie. Paweł ochoczo poinformował kierowcę, że naszą destynacją jest Venado, uiścił należną opłatę i z ulgą opadliśmy na wyściełane krzesełka.
Jak zawsze z zaciekawieniem śledziliśmy trasę przez okno podziwiając roślinność i mijane miejscowości. Tak szybko minęła nam droga, że zanim się spostrzegliśmy, zostaliśmy jedynymi pasażerami w wehikule. Nieco zdziwiony przewoźnik spytał, dokąd chcemy się dostać, bo Venado jest już tu. My, nie mniej zdziwieni, odparliśmy, że do jaskiń. Przecież w przewodnikach, które tak gorliwie wertowałam, było napisane, że przystanek jest tuż przed wejściem! Niemożliwe, że już je przejechaliśmy? Kierowca uspokoił nas, że może jeszcze nas podrzucić te kilka kilometrów dalej, ale konieczna jest dopłata. Pozbyliśmy się więc, kilku tysięcy więcej colones i wysiedliśmy przed samą bramą do jaskiń. Na odchodne mój mąż jeszcze spróbował przekazać panu, że o 15:00 chcemy wsiąść w tym samym miejscu i wrócić do miasta. Sprawa wyglądała na załatwioną, ale nie ufaliśmy do końca naszemu bardzo początkującemu hiszpańskiemu. No cóż, dowiemy się za kilka godzin, jaki będzie rezultat tej wymiany zdań.
Kilka kroków za szyldem trafiliśmy do kasy biletowej. Pani w okienku spytała, na którą mamy zarezerwowaną wycieczkę. Zdezorientowani odrzekliśmy, że… na żadną. Znów zaczęłam wątpić w prawdomówność internetu. Na szczęście po chwili kręcenia nosem problem rozwiązał się i zostaliśmy zaproszeni do stolika, przy którym mieliśmy zaczekać na przewodnika. W międzyczasie mogliśmy jeszcze skorzystać z łazienki, by przebrać się w stroje, które najprawdopodobniej ulegną zamoczeniu lub kąpieli błotnej. Dodatkowo zostaliśmy zaopatrzeni w kalosze, kaski i latarki, a wszystko dobrane na miarę i sprawdzone pod kątem funkcjonalności. Nasz spakowany o poranku dobytek, na czas eksploracji podziemnych korytarzy mogliśmy zostawić za kontuarem pod opieką pani sprzedającej bilety.
Wkrótce dołączył do nas przesympatyczny młodzieniec, który przedstawił się jako nasz przewodnik. Okazało się, że nawet mówi po angielsku, co trochę ułatwiło nam komunikację. Za chwilę nasza grupa powiększyła się jeszcze o rodzinę przybyłą z USA i mogliśmy ruszać. Podczas spaceru ścieżką byliśmy odrobinę skonsternowani, ponieważ szliśmy po płaskim terenie, a nigdzie dookoła nie dało się dostrzec żadnych skał. Po chwili jednak dróżka zaczęła mocno opadać, a naszym oczom ukazało się wejście do jaskini. Tu zostaliśmy poinformowani o zasadach poruszania się w ciemności i po zapaleniu latarek zagłębiliśmy się w mroczne czeluści pieczary.
Już na samym początku wyprawy nasza uwaga została skierowana na lejkowate zagłębienia w sklepieniu. Dowiedzieliśmy się, że są to „pokoje” nietoperzy, które swoją wydzieliną rozpuszczają wapień i w ten sposób tworzą swoje schronienia. Gdy oczy nieco przywykły do nowego oświetlenia bez problemu mogliśmy dostrzec ich niewielkie ciałka wiszące do góry nogami nad naszymi głowami.
Po kilku kolejnych krokach znów zatrzymaliśmy się, tym razem, by pogłaskać… pająka-skorpiona. Każdy do „zwierzaczka” podchodził z dużą rezerwą, ale po zapewnieniu, że jest całkowicie bezpieczny i po dobrym przykładzie pochodzącym od przewodnika wszyscy odważyli się wziąć maleństwo na swoją dłoń.
Wkrótce korytarze uległy zwężeniu, a po otaczających nas ścianach zaczęła spływać woda. Dotarliśmy więc do najbardziej ekstremalnego punktu, czyli przeczołgania się przez wąski otwór na wysokości naszych stóp. Następnie czekała nas krótka wspinaczka po skałce, a dalej przedzieranie między porowatymi, mokrymi ścianami. Woda sięgała co raz wyższych partii naszych kaloszy, a to dodawało atrakcyjności naszej przeprawie.
Po drodze mieliśmy również możliwość obejrzeć ciekawe formacje skalne. Uważaliśmy, by nie potknąć się o wyrastające pod nogami stalagmity, guzy na głowie chciały nabić stalaktyty, a stalagnaty zagradzały drogę. W jednej z komnat mogliśmy dotknąć nacieku przypominającego zamarznięte drobne fale. W kolejnej chodziliśmy po powierzchni o strukturze przywodzącej na myśl spodnią stronę kapelusza grzyba gąbczastego. W innej sali zostaliśmy zaproszeni do zdjęcia przy… papai. Myślę, że w naszej kulturze mogłaby ona zyskać miano marchewki, a najprędzej ziemniaka, a w rzeczywistości był to obły kształt pokryty wyżłobionymi przez wodę prążkami.
Do wyjścia prowadził nas korytarz wysoki na około metr, do połowy zalany wodą. Tu nasze kalosze zmieniły swoją funkcję bardziej na wazony lub dzbanki, ale jeszcze kilka kroków i wyszliśmy do szerszego korytarza, a dalej na światło dzienne, gdzie mogliśmy pozbyć się uporczywego chlupotania w butach.
Na koniec zwiedzania nasz wesoły przewodnik zaprezentował jeszcze dwie ciekawe rośliny. Pierwsza z nich charakteryzowała się liśćmi pokrytymi specyficznymi włoskami i woskiem. Po całkowitym zanurzeniu w wodzie i następnym wyjęciu takiej blaszki, nie powstawała na niej ani jedna, drobniutka kropla wody! Druga z roślin to była mimoza, która po delikatnym muśnięciu zamyka swoje listki i wiotczeje. Słyszałam kiedyś o tej ciekawostce, ale pierwszy raz miałam okazję zobaczyć, a nawet dotknąć na żywo.
Po zakończonej wycieczce, zdaniu sprzętu i przebraniu się w suche stroje mieliśmy jeszcze chwilę do umówionego autobusu. Przeznaczyliśmy ją oczywiście na kanapki. Posileni i szczęśliwi ruszyliśmy na przystanek. O zapowiadanej godzinie nie pojawił się przy nas żaden pojazd. Po kolejnych pięciu minutach Paweł postanowił lapać „stopa”. Na wystawiony kciuk „ticoscy” kierowcy… radośnie odmachiwali i z uśmiechem na twarzy jechali dalej. Piętnaście minut – nic. Dwadzieścia minut, pół godziny… Nie ma rady, wiedzieliśmy, że najprawdopodobniej nie zdążymy na nasz ostatni autobus z La Fortuna, ale musieliśmy przynajmniej spróbować wydostać się z Venado! Czekał nas kilkakilometrowy spacer do centrum, ale chcąc – nie chcąc ruszyliśmy w dół drogi. Na szczęście po około trzystu metrach usłyszeliśmy za sobą charakterystyczne posapywanie i dźwięk klaksonu. Obok nas zatrzymał się autobus ze znajomym już kierowcą. Tym razem kwotę do zapłaty za kurs pokazał nam na kalkulatorze 😉
Chwilę po opuszczeniu jednego pojazdu już staliśmy w długim ogonku do kolejnego wehikułu. Gdy ten kończył bieg, mój mąż zapytał się, gdzie zatrzymuje się autobus do Naranjo. Wydłużonym krokiem ruszyliśmy w tym kierunku i niestety! Nasz autobus już wyjeżdżał ze stacji. Pomachaliśmy do niego bez większych nadziei, a tu nagle na środku drogi podczas skrętu, drzwi otworzyły się i kierowca ruchem ręki zaprosił nas do środka. Wbiegliśmy na pokład i zasiedliśmy na wolnych miejscach. Tuż przed wysiadką Paweł znów zapytał o przystanek, tym razem do Grecii. Nauczeni doświadczeniem tym razem ruszyliśmy kłusem, ale kolejny pojazd zdążył przejechać nam przed nosami… Nasza dobra passa nie skończyła się jednak, ponieważ za chwilę już stał na czerwonym świetle, tu dogoniła go dwójka miejscowych, a za zaraz za nimi i my, zdyszani wpadliśmy do środka! Uffff, cieszyliśmy się, że do Grecii dojedziemy jeszcze tego samego dnia! Znów siedząc wygodnie wyjęliśmy telefon, by sprawdzić godzinę ostatnego autobusu do Cajon. Przezornie zrobiliśmy kiedyś zdjęcie rozkładu. Tu nasze szczęście musiało się skończyć – z zegarkiem z ręce siedzieliśmy jak na szpilkach, ale bramy miasteczka minęliśmy pięć minut przed odjazdem, a jeszcze mieliśmy do pokonania wiele uliczek do centrum. Zrezygnowana spojrzałam przez okno i… mój wzrok padł na szyld supermarketu MaxiPalí. Błyskawicznie wysiedliśmy i… tak! Zdążyliśmy na ostatni tego dnia przejazd – niespodziewanie dla nas wjechaliśmy do Grecii od tej samej strony, z której miejscowość zawsze opuszczaliśmy. Dzięki temu dzisiaj wysiedliśmy przed stacją końcową, a autobus do Cajon jeszcze do nas nie zdążył dotrzeć.
Z przygodami, ale pełni pozytywnych wrażeń dotarliśmy do naszej bezpiecznej przystani u Agaty i Karola w SuperCostarice. Reszta (już niedługa) wieczoru upłynęła na żywiołowych relacjach z minionych dni.
Dominika