Dziwaczna kostarykańska Coca-Cola

/ 10 lipca, 2019/ Kostaryka/ 0 comments

Dzisiaj możemy pospać trochę dłużej niż dnia poprzedniego. Jemy śniadanie w naszym hostelu, pakujemy się i ruszamy w stronę przystani z łodziami, do której dobiliśmy zaledwie dwie doby wcześniej. Czas na nas. Choć ciałem jeszcze jesteśmy obecni na miejscu, to już czujemy, że wraz z naszym wyjazdem, to magiczne Tortugero zapisze się bardzo trwale w naszych wspomnieniach. Na przejazd łodzią trzeba kupić bilety, a z tym nie ma żadnego problemu, bo młody chłopak sam nas zagaduje czy przypadkiem nie potrzebujemy opłacić transportu u niego. Po chwili trzymam w ręku niepozorny papierek z zapisaną odręcznie kwotą i zastanawiam się czy zostanę wpuszczony na wodne cudo. Tak, tym razem dane jest nam zakosztować prawdziwego komfortu w porównaniu z jednostką, która przywiozła nas z La Pavona. Mamy do dyspozycji siedzenia! Mamy również dach nad głową. Tego nie brakowało nam wprawdzie przedwczoraj na naszym „czółnie”, które dzisiaj dla odmiany przewozi… platany. Cieszymy się z kawałka laminatu nad czuprynami, który oszczędza niechcianego, deszczowego prysznica. A takich po drodze mamy kilka. Świstek okazuje się być ważny, więc wśród szarych niskich chmur, usadawiamy się wewnątrz obok kilku pasażerów, w tym dwóch umundurowanych policjantów. W trakcie płynięcia pragniemy jeszcze uchwycić jak najwięcej obrazów.

Obraz 1 – krótko po odbiciu z Torturego, nasz wehikuł uderza dziobem w brzeg, a krągła pani z bobasem na rękach wykonuje nieśpieszny i pewny krok na brzeg. Wsteczny, wysokie obroty, kontynuujemy jazdę. Od razu przypomniał mi się widok wrocławskiego odcinka Odry u ujścia Oławy i zawracające pchacze z barkami, które zarywszy dziobem barki o brzeg, czyniły sobie w ten sposób punkt obrotu, resztę zostawiając naturze. Kiedy prąd rzeki obrócił skład o oczekiwany kąt, zza rufy stateczku wystrzeliwała bulgocząca woda, a całość darła pod prąd Oławy.

Obraz 2 – nieopodal nas siedzi dziewczyna o wyglądzie turystki. Zaraz po oddaniu cum zaczęła się rozglądać uważnie dookoła wyraźnie próbując coś dostrzec. Pierwszy odcinek Rio Tortugero jest bardzo szeroki, więc nie licząc dwóch krótkich przystanków dla miejscowych, gnamy ile nasz stary przyczepny silnik ma mocy i pozostałych obrotów. Wtem dziewczyna podchodzi do sternika, próbując mu wytłumaczyć, że i ona chciała wysiąść… wcześniej. Już około pięć minut temu przepłynęliśmy obok małego pomostu, z którego jest wejście na najwyższy punkt w okolicy – Cerro Tortugero. Co zaskakujące (i bardzo miłe), wykonujemy szybki zwrot i drzemy gładką taflę wody w drugą stronę. Niemiecka turystka jest zadowolona, a woźnica spełnił dobry uczynek mimo, że nie ma jeszcze dziesiątej rano!

Obraz 3 – przeszkody nawigacyjne na rzece są oznakowane. Pewnie nie tak, jak można by sobie je wyobrażać, ale system działa. Dzięki temu plastikowe butelki mają drugie życie. Może istotniejsze niż to pierwsze?

Obraz 4 – wiszące na drzewie „dzbany” dają schronienie ptakom. Nie sądzę, żeby ktoś z ekologów uwił je i przystroił nimi gałęzie. Początkowo myślałem, że to dzieło wikłaczy, ale po powrocie do Cajon Karol poprawia mnie, że w podniebnych workach gniazdują montezumy, czyli kackykowce, których przedziwne odgłosy zachwyciły nas podczas wczorajszego spaceru po „Jaguar Trail”.

Obraz 5 – zmiana śruby napędowej na rzece. W trakcie jazdy! Przed odbiciem w kręty i wąski odcinek rzeki, silnik zostaje podniesiony na środku szerokiego koryta. Sprawnie następuje wymiana propelera, na taki o niższym skoku – teraz trudno o duże prędkości, a łatwo o kamień! Już prawie docieramy do spodziewanego miejsca wysiadki, kiedy nasz motorniczy zarządza „ewakuację”, którą zdają się być zaskoczeni nawet stali bywalcy tej trasy. Pewnie mu się gdzieś śpieszy, albo nie chce nas narażać na konieczność… pchania łodzi brodząc w wodzie po kolana. Taki obrazek z resztą wyłania się nam za kolejnym zakrętem niewielkiej dróżki wijącej się wzdłuż nurtu naszej rzeki.

Fotografując, idziemy nieco z tyłu grupy pasażerów, więc z pochodu „gęsiego”, różnorodny peleton rozbija się nam na kilka grup. Za nami wlecze się tylko piechur z ogromnym plecakiem, który dopiero po kolejnej próbie udaje mu się ulokować na grzbiecie. To trochę jak „tornistry-bawoły” z podróżniczej pozycji literackiej „Okrążmy świat raz jeszcze”, która nie wiedząc czemu jeszcze nie stała się lekturą obowiązkową w późniejszych klasach szkoły podstawowej. A powinna! Spowodowałaby tylko jeden maleńki problem – bezsenność czytelników i spadek zainteresowania internetem 🙂 Autobus wiezie nas przez bananowe pola pocięte rowami melioracyjnymi, a nad polami latają dwa niewielkie samoloty, które z niskiej wysokości prowadzą dobroczynny oprysk, aby żółte owoce były jeszcze „żółciejsze” i „prościejsze”, ku satysfakcji – po podróży przez Atlantyk – klientów i eurokratów. Po niebieskich workach na kiściach widzianych podczas drogi „wtamtę” już nas to nie szokuje, a jedynie dopełnia obraz.

Oczekując na kolejny transport, w Cariari znowu robimy kulinarny postój w soda, w której dwa dni temu widzieliśmy dwóch nadrzewnych „prezesów”, przy czym udaje nam się odzyskać nasz środek uśmierzający swędzenie po ukąszeniach owadów, zostawiony poprzednim razem na stoliku. Po obowiązkowym korku w drodze do San Jose, docieramy na terminal Caribe. Zapobiegawczo sprawdziwszy wcześniej nasz kolejny „dworczyk” zmierzamy w stronę… Coca-Coli, bo tak się on nazywa.

W trakcie naszej przechadzki zaskakująco zmienia się klimat kostarykańskiej stolicy. Co prawda nie przywykłem jeszcze do popularnych tutaj ogrodzeń, które bardziej przypominają militarne zasieki występujące w dwóch wersjach. Budżetowa, to po prostu spiralny drut kolczasty na szczycie wysokiego na przynajmniej dwa metry metalowego płotu. Wersja dla bogatszych – kilka rzędów niezaizolowanych przewodów z informacją o podłączeniu ich pod napięcie. Czy to tylko atrapa? Nie byłem wystarczająco zuchwały, aby przekonać się osobiście. Tym bardziej, że również jak w przypadku tańszego odpowiednika, elektryczne cudo wieńczy wysoki parkan. Mam mieszane uczucia spoglądając na wymyślne zabezpieczenia. Nie współgra mi to z ochoczo przypominanym faktem, że Kostaryka nie posiada armii. A może właśnie dlatego ludzie są cofnięci za linie obrony? Ale miało być o zmienionym klimacie San Jose.

Do tej pory czuliśmy się spokojni o swoje bezpieczeństwo klucząc wśród ulic, tym razem kilka przypadkowych spotkań zaburza naszą wewnętrzną równowagę. Najwyraźniej natrafiliśmy na ulicę opacznie rozumianej wielkiej „wolności”. Wokoło można znaleźć pogubionych. Oprócz młodej kobiety w nietrzeźwym widzie zataczającej się z plastikową torebką o tajemniczej płynnej zawartości są i starsze panie oferujące swoje ciała, a w przerwie w pracy palące marihuanę. Są liczni, zaniedbani mężczyźni śpiący na ulicy, a kilku wyłoniwszy się z bocznej ulicy idzie w naszym kierunku. W głowie zapaliła się już trzecia czerwona lampka, a spięte mięśnie rozluźniły się dopiero po dłuższej chwili. Szczęśliwie, mijani ticos nie zainteresowali się nami bardziej, ani mniej. Kiedy po powrocie opowiedzieliśmy Karolowi, w które rejony San Jose zawiodły nas nogi, wspomniał, że kiedy przejeżdżał tamtędy samochodem, zablokował drzwi od środka. Dla pewności. Nieco podminowani, ale bezpieczni docieramy na Coca-Colę, z której autobusy… nie odjeżdżają w naszą stronę! Musimy wałęsać się jeszcze dobry kwadrans, co chwilę pytając uprzejmych przechodów o kierunek, ale w końcu trafiamy na właściwy „dworzec”. Po wydostaniu się z zakorkowanej stolicy i dojechaniu do Grecii mamy jeszcze godzinę do autobusu do Cajon, więc korzystając z okazji idziemy zobaczyć jak wygląda piątkowy targ, o którym nam opowiadano.

Tutaj jest już bez komplikacji i po krótkim spacerze jesteśmy na krytej blachą falistą, zadbanej przestrzeni, w której sprzedawcy oferują lokalne produkty. Nie jesteśmy pewni czy nerkowce, to te czerwone kulki, czy przypominające gruszki owoce. Specjałów jest wiele, tak jak i klientów, wśród których często rozbrzmiewa język angielski. Północnoamerykańscy gringos, którzy (tak jak i my) spędzają w Kostaryce zimę, korzystają z okazji na uzupełnienie zapasów, spotykając przy tym starych i nowych znajomych. Na nas jednak już czas, bo ostatni transport odjeżdża lada moment. Do naszej bezpiecznej i przytulnej przystani z widokiem na leżące w dole San Jose docieramy już długo po zmroku.

Paweł

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*