KwK: Czerwony Jeleń, Big Nickel, wielka gościnność
Dzień 8
17 sierpnia 2019
Płynące nisko chmury niosą deszcz. Z krótkimi przerwami pada to intensywnie, to znowu słabo. Chce nam się jednak zagotować wodę, więc trzeba się jakoś zorganizować. Pada propozycja rozłożenia tarpu i kucharzenia przy otwartych drzwiach od kiwanowego kambuza. Opracowanie metody chwilę nam zajmuje, ale daszek nie przechodzi próby. Krótka ulewa wpędza mnie z powrotem do samochodu. W końcu jakoś udaje się jednak uzyskać wrzątek. Po śniadaniu pora na uzupełnienie zapasu wody w naszym przenośnym, dwudziestolitrowym baniaku. Publiczna, zadaszona przestrzeń, kryjąca dwa stoły z ławkami i wejścia do toalet okazała się również schronieniem dla dwóch mężczyzn, z postury i facjaty przywodzących mi na myśl wikingów. Postanowiłem ich nie budzić, ale jeden z nich – leżąc na stole (wyższy rangą) – podniósł głowę. Po wymianie porozumiewawczych mrugnięć każdy wrócił do swoich zajęć. Ja szukałem ciepłej wody, a on – kontynuacji snu.
Pogoda postanawia sprawić nam jednak niespodziankę i po wjechaniu na pobliski szczyt McLeans Mountain lekki wiatr nieco rozgania szarugę, a my idziemy na krótki spacer otoczeni turbinami wiatrowymi i wieżami naszpikowanymi różnej maści antenami. Na północ od nas roztacza się widok na przesmyk pomiędzy Manitoulin Island i Goat Island. Przez tę drugą i kilka kolejnych wysepek wiedzie nasza droga w kierunku Sudbury. Anastasia nie byłaby zadowolona, gdyby wiedziała, że snujemy się w tak niezdrowym środowisku. Czym prędzej więc (ale po zerwaniu kilku napromieniowanych, dzikich jabłek) jedziemy w dół. Czeka nas jeszcze krótki postój przed wąskim, zwodzonym mostem, po czym opuszczamy piękną wyspę, na której śmiało można by spędzić tydzień wybierając się na liczne, piesze szlaki.
Płaski teren, okolony wodą, ze skałami sterczącymi z jeziora w formie pojedynczych głazów robi wprost bajkowe wrażenie. Gdyby jeszcze pojawił się niedźwiedź, albo dwa, i może gdyby nad nimi wyskoczył z wody łosoś-gigant… To zbyt wiele żądań. Nie trzeba niczego więcej niż możliwości zatopienia się w krajobraz. Mapka Manitoulin Island, którą Dominika wzięła z promu, pokazuje jeszcze Red Dear Trail. Skręcamy w lewo, później w prawo i widzimy samochód stojący na środku bocznej drogi. Całkowicie zatarasował nam przejazd, ale pewnie widząc w lusterku jak się zbliżamy, powoli ruszył. Po chwili stało się jasne, co było w centrum zainteresowania – pasąca się przy drodze łania. Czy też może koza. Sami rozsądźcie! Niestety my przepłoszyliśmy zwierzaka. Po chwili jednak widzieliśmy trzy inne 😉
Szlak Czerwonego Jelenia nie jest łatwy do znalezienia, jednak krajobrazy, jakimi nas raczy na szczycie, warte były poszukiwań. W dole – trzęsawisko godne całego tuzina łosi, na górze – skały i widoki wody przeciętej lasem aż po horyzont. W tych drugich pocztówkowo wyglądałby niedźwiedź. Zarówno zbliżające się kolejne deszczowe chmury, jak i pozostałości „zdobiące” środek ścieżki tuż przy szczycie, a zostawione przez wspomnianego wcześniej zwierza, mobilizują nas do szybkiego powrotu na dół. W samą porę – kiedy wsiadamy do samochodu znowu zaczyna padać.
Z krótką przerwą przy Fielding Bird Sanctuary docieramy do Sudbury. Robimy szybki objazd jednego z najważniejszych miast północnego Ontario wzdłuż głównej ulicy – Paris Street. Minąwszy uniwersytet i uporawszy się z krętą końcówką drogi jesteśmy w malowniczym zakątku. Niewielki parking tuż nad brzegiem jeziora, ustawione dookoła ławko-stoły, pomosty do łowienia ryb – wszystko jest czyste i zadbane, a ludzi wbrew pozorom niewielu. To, co wcześniej zwraca naszą uwagę, to znak ostrzegający przed żółwiami przekraczającymi ścieżkę oraz osłonięte kratkami kilka gniazd tych pociesznych gadów. W puszce obok tablicy z mapą terenu są dostępne również podręczne wersje z zaznaczonymi szlakami. Zaopatrujemy się w jedną z nich. Tuż przed wyruszeniem na spacer, podchodząc do samochodu słyszę również język naszych południowych sąsiadów. Korzystam z okazji do pogawędki i od państwa pochodzących z Moraw dowiaduję się, że mieszkają w Sadbury już od 1966 roku! Po zjedzeniu kolacji wychodzimy na pierwszą pętlę, wiodącą wzdłuż jednego z niewielkich, wcinających się w jezioro półwyspów. Piękne, lesiste krajobrazy nas urzekają, wkomponowana w nie czerń skał odcina się od zieleni brzóz i głębokiego błękitu wieczornego nieba.
Po powrocie do Kiwana Dominika zaczyna zabierać się za pisanie, a ja korzystam z okazji i – przy pomocy filmów instruktażowych – uzbrajam wędkę. Ta ostatnia znalazła miejsce wśród naszych szpargałów dzięki Wojtkowi, który bardzo obszernie opisał mi czego potrzebuje (bardzo) początkujący wędkarz amator (żółtodziób). Co prawda łowiłem już kilka razy w życiu, ale z obawy przed spektakularną wpadką schowałem się na dalszy pomost. Tym bardziej, że inny – pewnie profesjonalista – właśnie zrzuca swoje canoe na wodę, zaopatrzony w dwa zestawy spinningowe. Dzień już ma się ku końcowi, ja wracam do żony – bez ryby na haczyku – ale i bez straty przynęty. Tu zaczyna się krótka i sympatyczna wymiana zdań po… polsku! Kasia i Želko przyjechali samochodem na zachód słońca, ale przez moją gadatliwość niestety na niego nie zdążyli. Dwa kwadranse wystarczają im, aby zaufać nam – nieznajomym włóczęgom i zaprosić do siebie na noc. Na palcach jednej ręki mogę policzyć takie sytuacje w moim życiu. Propozycja jest zbyt hojna, aby skorzystać, lecz zbyt atrakcyjna by odmówić. Jak się domyślacie, niewiele później już jesteśmy na wygodnej kanapie i do późnej nocy wspólnie mija nam czas.
Dzień 9
18 sierpnia 2019
Poranek przynosi nie tylko możliwość kontynuowania drogi, ale i wielką jajecznicę 🙂 Serdeczna gościnność naszych nowo poznanych dobrodziejów jest ogromna. Najedzeni, wypoczęci i zaopatrzni w garść informacji o okolicy jedziemy na Mszę Świętą. Odprawiana jest ona w kościele pw. Św. Kazimierza głównie dla kameralnego grona pokolenia naszych rodziców i dziadków. Mimo niewielkiej ilości wiernych, żywo kultywowana jest rodzima tradycja – oprócz używania polskiego języka niesione są patriotyczne sztandary. Po Eucharystii zostajemy miło przyjęci przez księdza, który pozwala nam uzupełnić wodę i mimo pośpiechu do kolejnego kościoła, w którym posługuje, podzielił się swoimi doświadczeniami z pracy w Kanadzie. Wspomniał o medialnej nagonce na duchownych i odejściu od wiary kolejnych pokoleń.
Kasia i Želko polecili nam zobaczyć trzynastotonowy Big Nickel. Wielka replika pięciocentówki wybitej w 1951 roku góruje nad stolicą niklu i jest jego wizytówką. Kopia oryginalnej monety na rewersie zawiera również inny punkt charakterystyczny miasta – wielki Superstack. Wizerunek zawiera jednak pierwszą konstrukcję. Dzisiejszy, wybudowany w 1972, jest jeszcze wyższy od swojego poprzednika. Jest to druga – co do wysokości – tego typu instalacją na świecie. Dzięki postępowi w oczyszczaniu spalin obecnie budowane są dwa, mniejsze kominy, a Superstack jest przygotowywany do rozbiórki. Wczorajsza rozmowa z naszymi gospodarzami przynosi jeszcze jedną nieprawdopodobną nowinę. Obszar Jeziora Laurentian był jałową pustnią nie dalej niż pięćdziesiąt lat temu! To wprost nie do wiary. Wracamy w to samo miejsce co wczoraj z zamiarem obejścia zbiornika wodnego wokoło i przyjrzenia się osobliwości z bliska.
Rzeczywiście, wśród drzwostanu dominują brzozy i iglaki. Te pierwsze zdążyły już nawet pochować pierwsze pokolenia spoczywające teraz w ściółce. Licznie rosnące jagody zachęcają do konsumpcji również niedźwiedzie, o których informują tablice oraz świadczą pozostawione przez nie ślady. Dziesięcio kilometrowy szlak wije się wśród zieleni, to znów wyprowadza nas w górę na skały, z których wiele jest nienaturalnie czarnych. Późniejsza lektura tablicy informacyjnej pod Big Nickel wyjaśnia zagadkę. Zawarty w powietrzu dwutlenek siarki, powstający podczas wypalania rudy niklu na stosach pod gołym niebem, wiązał się z wilgocią atmosferyczną. Osiadłszy na kamieniach utworzył trwałą, czarną powłokę. Przy najwyższym szczycie para zza naszej zachodniej miedzy ufundowała ławeczkę. Zgadza się to z twierdzeniem mojego przyjaciela, który uważa, że Niemcy stawiają ławeczki we wszystkich ładnych miejscach. Nasze piesze wojaże na dzisiaj kończy wizyta na fundamentach dawnego obserwatorium NASA. Budynek pod koniec lat sześćdziesiątych przez trzy lata namierzał satelitę GEOS-B.
Ponieważ niedzielny czas upływa nam bardzo szybko, czym prędzej ruszamy na północ w stronę Timmins, robiąc jeszcze postój nad jeziorem w Azilda, by zażyć kąpieli w naturalnym zbiorniku. Niestety woda sięga do kostek pomimo brnięcia daleko w toń. Mocny wiatr nie sprzyja wysiadywaniu na plaży, zbieramy się w sobie i odpalamy Kiwana. Dziesiątki kolejnych kilometrów wiodą nas na północ przez lasy i wyciętą w skałach drogę. Liczne slipy do zrzucania łodzi świadczą o popularności wędkarstwa w tych niezamieszkałych rejonach. Dzisiejszy odcinek kończymy na parkingu pośrodku… no właśnie, czego? Tylko lasów i drogi z Sudbury do Timmins.
Dzień 10
19 sierpnia 2019
Od rana ciągle mocno wieje. Może nawet w ogóle w nocy nie przestało dmuchać? Z uwagi na awarię wody w przydrożnych toaletach, korzystamy z własnych zasobów. Ba! nawet prysznic bierzemy z OSZCZEPu, ale wodzie daleko do gorącej po wystudzeniu przez noc. Na pewno jednak jest cieplejsza niż w jeziorze, a przynajmniej – prawdopodobnie 😉 Co dziwi mnie najbardziej – Dominika, która zazwyczaj kąpie się we wrzątku, tym razem nie tylko nie utyskuje na chłód, ale jeszcze zachwala temperaturę!
Podmuchy co chwilę próbują zerwać nam tarp z dachu, tym samym zrzucając na ziemię mocujące go magnesy. Te, choć bardzo mocne, są kruche i po kilkukrotnym twardym lądowaniu pękają na samodzielne, mniejsze kawałki. Dodajemy magnesy do listy zakupów w Timmins. Po skończeniu porannych czynności, które przeciągają się nam do południa ruszamy w dalszą drogę. Liczne znaki informują o rampach do wodowania łodzi, lądowiskach dla śmigłowców i wioskach indiańskich. Czekaj! Mirek wspominał o wędzonych na zimno rybach, które kupił od first nations na tej trasie. Głodni na samo wspomnienie rozmowy, skręcamy w boczną drogę w celu skosztowania specjałów. Kolejno mijane boczne drogi zapraszają do rozbicia się na kemping, ale nic nie mówią o przysmaku, którego poszukujemy. W taki sposób dojeżdżamy do wioski położonej na stromym brzegu jeziora. Szybki objazd po małej miejscowości nie przynosi jednak oczekiwanego skutku, więc obchodzimy się smakiem i ruszamy dalej.
Nasze ożywione rozmyślania o jedzeniu przyniosły jeszcze jeden efekt. Jesteśmy głodni, więc po powrocie na główną drogę uważnie rozglądamy się za miejscami do postoju. Tak trafiamy na ładnie urządzone pole kempingowe, na którym za symboliczną opłatą możemy pod korek uzupełnić zapasy wody, skorzystać z kąpieli w jeziorze oraz wygodnie rozbić się z kuchennymi akcesoriami. Gdy wracam do biura zapytać o możliwość łowienia ryb, zostaję zapytany o nasz OSZCZEP. Właściciele podejrzewają, że jest to potato gun, czyli „ziemniaczane działo”. Początkowo nie wyprowadzam ich z błędu, ale w końcu prezentuję prawdziwą (i przez to pewnie mniej atrakcyjną) jego funkcję. Ryby nie brały, ale kamienie tak. Porwały mi przynętę razem z haczykiem potwory jedne, ale zbliżała się siedemnasta, czyli czas zawarcia bram przyjazdnego ośrodka przed takimi jak my włóczęgami. Czas jechać dalej.
Przez miasto, jeszcze w ubiegłym stuleciu ogarnięte gorączką złota, tylko przejeżdżamy. Zatrzymujemy się jedynie na wspomniane wcześniej zakupy i kiedy powoli zniża się słońce jedziemy dalej. Po zmianie za kółkiem ja prowadzę, a Dominika śledzi kolejne potencjalne możliwości noclegowe. W taki sposób dowiadujemy się, że w prowincji Quebec jest darmowy leśny kemping, w którym można legalnie przebywać do piętnastu kolejnych dni. Tego nam było trzeba! Mijając po drodze wielkie ciężarówki załadowane drewnem uważnie śledzę czy na poboczu nie czai się moose, o którym informują liczne znaki. Bez problemów docieramy do celu, posiłkując się mapką ustawioną przy wjeździe gminne pole. Wzdłuż kolejnych parceli, przy których stoi kilka przyczep, namiotów i samochodów osobowych, wiedzie droga w kształcie ósemki. Początkowo wybieramy jedno z pierwszych wolnych poletek równo wysypanych żwirem. Patrzymy jeszcze raz na zrobione uprzednio zdjęcie planu terenu i zmieniamy miejsce na inne – bliższe toaletom. Jest tu też nieco więcej ludzi, ale nie mąci to wieczornej ciszy. Stajemy zaparkowani tyłem pod górkę, bo jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby się zastanawiać nad kolejnymi woltami.
Paweł