KwK: Kiwan nie lubi Rezerwatów Przyrody

/ 23 sierpnia, 2019/ Kanada/ 0 comments

Dzień 11

20 sierpnia 2019

Obudził nas chłodny i lekko pochmurny poranek. Śmiejemy się z minionej nocy – ustawienie samochodu tyłem pod górkę spowodowało nasze nieustanne zsuwanie się z materaca. Warunki trochę przypominały nam te jachtowe, gdy człowiek budzi się co chwilę w co raz to nowej pozycji względem łóżka. Na przyszłość będziemy bardziej zwracać uwagę na ukształtowanie terenu. Po śniadaniu przyszedł czas na skorzystanie z naszego prysznica. Silny wiatr co chwilę szarpał zasłonką przytrzymywaną silnymi magnesami. Mimo niesprzyjających warunków Pawłowi udało się z sukcesem zakończyć operację. Przyszła moja kolej, po uzupełnieniu kompresorem ciśnienia w OSZCZEPIE i w połowie wątpliwej przyjemności… prysznic odmówił współpracy. Tego też można było się spodziewać – woda nie lubi płynąć pod górę! Dobrze, że pod ręką mieliśmy jeszcze pełny baniak.

Nasza dalsza trasa prowadziła do miejscowości Val d’Or, a następnie do Rezerwatu La Vérendrye. Z godziny na godzinę pogoda uległa poprawie, co bardzo nas cieszyło. Na mapce zobaczyliśmy, że po drodze możemy jeszcze podjechać do miejscowości Rapide-Danseur. Tu, naszym celem był zbudowany z kamienia polnego kościół. Bardzo ładna konstrukcja położna jest nad brzegiem rzeki, której historyczne znaczenie zostało opisane na tablicach informacyjnych. Dowiedzieliśmy się, że miejscowość powstała w punkcie spławiania rzeką drewnianych bali przez okolicznych flisaków.

Kolejny przystanek zarządziliśmy w Duparquet. Potrzebowaliśmy skorzystać z usług poczty, a ja musiałam z tej okazji odkurzyć mój rzadko używany język francuski. Powodzenie operacji ośmieliło mnie na tyle, że dopytałam jeszcze, gdzie możemy nabyć licencję wędkarską ważną w Quebecu. Bardzo sympatyczna pani dokładnie wytłumaczyła lokalizację i bez problemów dotarliśmy na miejsce trzy minuty później. Okolica tak nam się spodobała, że postanowiliśmy od razu skorzystać z zakupu. Został nam wskazany dogodny pomost, na którym spędziliśmy kolejną godzinę. Choć nic nie udało się złowić, bardzo byliśmy zadowoleni z wypoczynku nad wodą, choć zarzucanie wędki niewątpliwie musimy jeszcze poćwiczyć…

Przejeżdżając przez Rouyn Noranda Paweł wypatrzył znak informujący o jakimś miejscu historycznym. Zatrzymaliśmy się więc, obejrzeliśmy zabytkowy, pierwszy sklep w okolicy zbudowany z nieokorowanych pni i zrobiliśmy mu zdjęcie. Kilka kroków dalej był pomnik informujący, iż zwiedzane przez nas miasto jest kanadyjską stolicą miedzi. Mój mąż poczuł się prawie jak w domu (skojarzenie z hutą i klubem Miedź Legnica), więc zrobiłam mu pamiątkową fotkę.

Nocleg zaplanowaliśmy na którymś z publicznych parkingów w Val-d’Or. Skusiła nas jednak tabliczka informująca o przestrzeni piknikowej przy autostradzie. Zastaliśmy bardzo czysty, schludny zakątek z dostępem do toalet z bieżącą wodą. Na jego końcu dostrzegliśmy inny duży samochód z rozłożonym namiotem na dachu. Co prawda minęliśmy tabliczkę z informacją, że możliwy jest parking tylko do czterech godzin, ale po konsultacji z nowo poznanymi obywatelami USA zdecydowaliśmy się zaryzykować i zostać aż do rana. Ja rozwiesiłam nawet pranie i ciesząc się sukcesem szykowaliśmy się do snu. Wtem najechał samochód i pani za kierownicą bardzo szybką francusczyzną próbowała nam coś przekazać. Po chwili pełnej niezrozumienia w końcu dogadaliśmy się, że przez noc możemy mieć rozpiętą linkę między samochodem, a drzewem, ale nad ranem musimy ją zwinąć. Potraktowaliśmy to jako milczące zezwolenie na spanie w tym miejscu. Spokojniejsi, tym razem na płaskim terenie przeczekaliśmy zmrok.

Dzień 12

21 sierpnia 2019

Zamierzona wczesna pobudka jak zwykle uległa przeciągnięciu o dobrą godzinę. Pawłowi szybciej udało się odkleić od poduszki, mnie dopiero zmobilizowało przygotowane śniadanie z aromatyczną kawą. Po skończeniu posiłku pożegnaliśmy się z poznanymi dzień wcześniej Amerykanami, wykorzystaliśmy łazienkę do zrobienia ogólnego klaru i ruszyliśmy w zaplanowaną tym razem na większą ilość kilometrów trasę.

W Val-d’Or krótki postój na stacji paliw pozwolił również dokupić do naszej lodówki wkład chłodzący w postaci czterokilogramowej bryły lodu. Później zawitaliśmy w publicznej pralni celem skorzystania z jednej z suszarek – w nocy, na nasze rozwieszone ubrania spadł deszcz 😉 Przy niewielkich kosztach mieliśmy okazję nie tylko pozbyć się niechcianej wilgoci, ale i posiedzieć w ciepłym i pachnącym pomieszczeniu prawie godzinę! Przy wyjeździe z miasta trafiliśmy do nowoczesnego punktu Informacji Turystycznej. Po bardzo uprzejmym i rzeczowym podjęciu, zostaliśmy zaopatrzeni w kilka broszurek opisujących atrakcje, miejsca noclegowe i trasy Quebecu. Ogromna dawka informacji niewątpliwie przyda nam się w przyszłości, niestety mapka Reserve Faunique La Vérendrye, w którym chcieliśmy chwilę pospacerować, była uboga w szczegóły. Dowiedzieliśmy się jednak, że na wjeździe do Parku będziemy mogli dowiedzieć się czegoś więcej.

Niedługo później głód skłonił nas do kolejnego zatrzymania na parkingu o podobnym zagospodarowaniu do ostatnio odwiedzonego. Tym razem nie powitały nas tabliczki informujące o ograniczeniach – aż szkoda, że to za wcześnie na nocleg! Po skonsumowaniu bajgli z masłem orzechowych i dżemem wpakowaliśmy się spowrotem do Kiwana.

Po godzinie przekroczyliśmy granicę rezerwatu. Analiza umieszczonego na wjeździe planu wykazała jedynie trzy, krótkie trasy spacerowe. Pierwszą mieliśmy osiągnąć po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów, a dwie następne umiejscowione były po przeciwnej do naszej stronie. Odnajdując boczną drogę ruszyliśmy na pierwszy hiking. Trasa wymagała ode mnie wiele uwagi podczas kierowania, ponieważ górzysty teren miał nieutwardzoną powierzchnię. Jechałam więc z niską prędkością po dużych kamieniach, a czasami po głębokim piachu. Żałowaliśmy, że nikt nie umieścił informacji, że ta trasa nadaje się jedynie dla pojazdów o wysokim zawieszeniu… Po około czterdziestu minutach dotarliśmy do końca ruty. Niestety, żadnego pieszegu szlaku nie znaleźliśmy. Nieco zawiedzeni ubogim oznakowaniem terenu ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem Paweł siedział za kółkiem. Po kilknastu minutach brzmienie naszewgo samochodu zmieniło się. Gdy wyjechaliśmy wreszcie na autostradę byliśmy pewni, że Kiwana znów coś dręczy. Potwierdziła to lampka informująca o problemie z silnikiem. Zjechaliśmy z najbliższą, boczną dróżkę. Po zgaszeniu i ponownym odpalniu samochodu objawy wręcz nasiliły się, a Kiwan dostał drgawek. Po satelitarnej korespondencji z naszym mechanikiem zdecydowaliśmy się na odwrót – najbliższą miejscowością było Val-d’Or, od którego oddaleni byliśmy o 80km. Aby spróbować zdiagnozować problem, zatrzymaliśmy się na upatrzonym wcześniej parkingu. Tu niestety dogoniła nas burza spowalniając czynności. W przerwie między jedną, a drugą chmurą Paweł rozkręcił kilka elementów spod maski, posiłkując się znalezionym przeze mnie instruktażem. Niestety, kolejna porcja deszczu znów przerwała operację na otwartej masce. Zdecydowaliśmy się przenieść na parking poniżej, w otoczeniu zadaszonych stołów piknikowych. Ja chciałam zabrać się za przygotowywanie kolacji, a mój mąż, po wygodniejszym rozpięciu tarpu za kontynuację zabawy w mechanika. Podjechał jeden TIR i kierowca uprzejmie spytał, czy może nam jakoś pomóc. Gdy dowiedział się, że mamy problem z silnikiem bezradnie stwierdził, że nie ma wystarczającej wiedzy w tym zakresie. Chwilę później zainteresował się nami pan z zaparkowanej obok drugiej ciężarówki. Niestety jego francuski nie był kompatybilny z moim i większość rozmowy musiała być wspierana gestami i pantomimą. Po chwili jednak zabrał się za badanie wnętrzności naszego Kiwana. Kilkukrotne zapuszczenie silnika poddało mężczyźnie jakąś myśl. Poszperał chwilę wśród kłębowiska kabli i… z dumą wyciągnął przepaloną i urwaną końcówkę jednego z nich. Okazał się być to przewód zapłonowy. Tym samym zagadka wyjaśniła się – nasz biedny Kiwan próbował radzić sobie z jazdą na pięciu, zamiast sześciu cylindrach, co go dość mocno obciążało. Podziękowaliśmy naszemu lekarzowi za wizytę i nadal z problemami w komunikacji wymieniliśmy się ostatnimi uprzejmościami.

Zdecydowaliśmy się zostać w bezpiecznej przystani do dnia następnego, a rano ruszyć na poszukiwania uszkodzonej części. Krople deszczu miarowo stukały w dach wygrywając cichą kołysankę. Przed położeniem się spać rozbiliśmy jeszcze niewielkie obozowisko kąpielowe w toaletach – pod kranem udało się umyć nawet głowę! Ciekawe, co przyniesie nam jutrzejszy dzień w Val-d’Or?

Dominika

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*