KwK: Uwięzieni przez Doriana
Dzień 29
7 września 2019
Szybko udało nam się zasnąć, ale nie minęła chwila, a zbudziły nas światła samochodu i głośne rozmowy grupy młodzieży. Kilka razy poleciały nawet basy z zamontowanych w pojazdach głośników. Czyżbyśmy musieli zmieniać lokalizację? Staraliśmy się nie zdradzać swojej obecności w środku, ale rano Rick przekazał nam, że toczone były rozmowy na temat tego, że ktoś mieszka w minivanie. Na szczęście zabawa trwała mniej niż pół godziny i imprezowicze opuścili parking. Po kolejnych kilkunastu minutach wsłuchiwania się w otaczającą nas pustkę usłyszałam inny zbliżający się do nas pojazd, tym razem czyniący to prawie bezszelestnie i z wyłączonymi światłami… To wzbudziło u mnie jeszcze większą niepewność, ale i tym razem obyło się bez bezpośredniego kontaktu z przybyszami. Więcej atrakcji nie mieliśmy lub zmęczenie wzięło górę nad czujnością. O poranku powitał nas chłodny wiatr, niebo zasnute ciężkimi chmurami i… porozrzucana dookoła liczna reprezentacja puszek po piwie.
Po klarze na podkładzie Kiwana byliśmy gotowi na drogę powrotną do portu promowego. Może po południu uda nam się przedostać na Nową Funlandię? W świetle dziennym (bo nie mogę napisać, że promieniach słonecznych) mijane okolice okazały się być piękniejszymi, niż mogliśmy przypuszczać. Po lewej stronie lekko falujący ląd porośnięty niewysoką roślinnością pięknie komponował się z lustrzaną taflą oceanu po prawej. Czasami pod nami przepływał rwący strumień, innym razem zza zakrętu wyłaniała się kaskada wodospadu. W pewnym momencie Paulina i Rick zatrzymali się na punkcie widokowym, a my minęliśmy go. Po chwili jakiś ruch za oknem przyciągnął moją uwagę. Szybko zatrzymaliśmy się na poboczu. W niedużej odległości od brzegu płynęło stado delfinów. Zwierzaki były bardzo aktywne i co chwilę wyskakiwały nad wodę prezentując na szczycie grzbietu wysoką, wąską płetwę. Ten obraz nigdy się nie nudzi, więc oderwaliśmy się dopiero po straceniu ich z oczu.
Wieści w porcie były niewesołe – prom poranny wypełniony po brzegi był ostatnim tego dnia. Złapali się na niego tylko Ci, którzy o wiele wcześniej dokonali rezerwacji. Na kolejne kursy nie można było „zabukować” miejsca ze względu na niemożność przewidzenia, kiedy nadarzy się kolejna okazja do wypłynięcia. Prognozy sugerowały jeszcze wiele godzin działalności huraganu Dorian. Nie mając innego pomysłu zaopatrzyliśmy się w różowy numerek ustalający kolejkę wejścia na pokład przy pierwszej możliwej okazji. Przypadła nam w udziale „11” – śmialiśmy się, że dwie jedynki to lepsza pozycja niż ta z jedną! Choć było nam trochę przykro z powodu nieoczekiwanego, dłuższego przystanku to nie mogliśmy porównywać swojej sytuacji z innymi oczekującymi. Otaczali nas ludzie, którzy nie mogli wrócić do domu po urlopie, dojechać do pracy, a nawet i tacy, którzy mieli wykupiony bilet na samolot powrotny do Europy z Nowej Funlandii. Niestety, siły natury nie wybierają i wszyscy musieli uzbroić się w cierpliwość i czekać.
Aby całkiem się nie zasiedzieć wybraliśmy się we czworo na krótki spacer po okolicznym wzgórzu. Okazało się zaadaptowane przez miejscowy kościół na drogę krzyżową oznaczoną poszczególnymi stacjami. Na jej końcu był rozwieszony ogromny różaniec sworzony na wzór marynistycznych lin z pływakami, a w jego środku ustawiona łódź. Tu też spotkaliśmy dwie panie, z którymi wdaliśmy się w rozmowę. Opowiedziały nam o życiu w miasteczku łączącym kulturę i język francuski z angielskim. Znajdowaliśmy się w Quebecu, ale ze względu na jedyne bliskie sąsiedztwo z Labradorem społeczeństwo uległo wymieszaniu i stworzyło jeszcze inną, zgraną wspólnotę. Zostaliśmy również poczęstowani dopiero co zebranymi borówkami. Tym samym dowiedzieliśmy się, że odnalezione na Mont Harfang owoce nie były trujące, a stanowią jedynie odmienny gatunek po polsku zwany czernicą. W smaku nie dorównują swoim niebieskim krewnym, ale mają podobne właściwości. Postanowiliśmy z Pawłem i my jednego dnia nazbierać ich trochę, by urozmaicić nimi kolejne owsianki.
Z godziny na godzinę pogoda pogarszała się. Ciemne, gęste chmury zasnuwające niebo przyniosły silny deszcz. Nie był w stanie ich przegonić nawet wicher, którego podmuchy trzęsły i łopotały wszystkim dookoła. Nam udało się w tym wszystkim odnaleźć pozytywny element w postaci dobrego łącza Wifi 😉 Zaparkowaliśmy w dwa samochody pod nieczynną informacją turystyczną i korzystaliśmy z rzeczywistości wirtualnej.
Na nocleg udaliśmy się na bezpieczny, osłonięty przez wysokie skały miejski kemping. Duże parcele wyposażone były w krzesła, stoły, podesty, a nawet huśtawki dla dzieci. Każde miejsce miało inne udogodnienia, przy wjeździe oświecała je lampka umieszczona na słupie i do dyspozycji był szczelnie zamykany, duży kosz. Udostępniona została również toaleta typu toi-toi, schludna i zadbana. Ze względu na co raz gorsze warunki szybko zamknęliśmy się w samochodach. Do snu, naszym samochodem kołysał wiatr, czego jednak nie wspominam miło 😉 Aby trochę oswoić się z okolicznościami próbowałam porównać je do… bujania na jachcie!
Dzień 30
8 września 2019
Obudziliśmy się nieco zmęczeni. Po sprawdzeniu prognozy pogody nie było nawet sensu jechać do portu. Przed poniedziałkiem nic nie miało szansy wypłynąć. Jedynym zadaniem, które postawiliśmy sobie na ten dzień było uczestnictwo w Mszy Świętej i organizacja prysznica. Drugi punkt udało się szybko załatwić dzięki uprzejmości pobliskiego hoteliku, oferującego również miejsca parkingowe dla przyczep. Udostępnili nam bowiem swoje łazienki z ciepłą wodą nie pobierając za to żadnej opłaty. Pierwsza, z pozoru łatwa misja okazała się nie być tak oczywista. W Blanc-Sablon są dwa kościoły katolickie, w których naprzemiennie odprawiana jest Eucharystia. Na jednej z kartek wyczytaliśmy, że tym razem spotkanie przewidziane jest w kaplicy przycmentarnej, pod warunkiem dobrych warunków atmsferycznych. Nie wiedzieliśmy gdzie szukać odpowiedniego miejsca. Na to zaparkował niedaleko nas samochód i pani wyszła sprawdzić, czy świątynia jest otwarta. Po nieudanej próbie, zgadana odparła, że właśnie wraca z kaplicy i tam również nikogo nie ma. No cóż, wróciliśmy pod nasze źródełko internetowe, by sprawdzić, gdzie znajduje się najbliższa parafia.
Z poszukiwań wynikało, że jedyne miejsce, do którego możemy próbować się dostać, położone jest ponad 30km dalej. Jako, że mieliśmy odpowiednio dużo czasu postanowiliśmy podjąć ryzyko i udać się na mszę wieczorną. Nie wiedząc, jakie wrunki spotkamy po drodze wyruszyliśmy dwie godziny wczesniej. Dotarliśmy do niewielkiego kościoła, który był w remoncie. W sieni Paweł odnalazł kartkę z informacją, że o 19:00 Eucharystia odprawiana jest w soboty, a w niedziele tylko o 10:30. Postanowił się upewnić i w tym celu ruszył na poszukiwania kogoś lepiej poinformowanego od nas. Po zapukaniu do trzecich drzwi udało się. Dowiedzieliśmy się, że faktycznie msza przewidziana jest tylko rano, ale że nikt się nie pojawił, a wszystko jest przygotowane, to… ksiądz odprawi ją za kilka minut specjalnie dla nas. Bardzo nas wzruszyła ta postawa i swoimi dwiema postaciami próbowaliśmy wypełnić wszystkie role wiernych w Eucharystii. Na koniec zostaliśmy jeszcze oprowadzeni po parafii, do której jak się dowiedzieliśmy należy kilkadziesiąt rodzin, które ze względu na pogodę pojawiły się dzień wcześniej. Duchowny również z pochodzenia był Hindusem, od czterech lat zamieszkującym Kanadę. Co ciekawe, przez rok pomagał w posłudze naszemu znajomemu z Labrador City – księdzu Joy Paulowi! Zachęcił nas do zrobienia zdjęć wnętrza świątyni. Szczególne nam się spodobała figura Matki Boskiej – Gwiazdy morza. Artyście udało się uchwycić pogodne i łagodne rysy twarzy.
Wieczór spędziliśmy w przytulnej przestrzeni kampera Pauliny i Ricka wieńcząc dzień butelką czerwonego, wytrawnego wina. Wiedząc, że prom ma port schronienia 8 godzin drogi dalej, a wieczór nadal jest bardzo wietrzny, zdecydowaliśmy, że nie ma sensu zrywać się wcześnie rano, ponieważ przed południem i tak nie uda nam się wypłynąć. Choć bardzo chłodna, ta noc była o wiele spokojniejsza.
Dzień 31
9 września 2019
Poranna wizyta w biurze promowym znów rozwiała nadzieje. Dowiedzieliśmy się, że tego dnia również nie odbędzie się żaden kurs, a na kolejną aktualizację trzeba czekać do 18:00. Po wyjsciu spotkaliśmy małżeństwo czekające na przeprawę w motorhome. Tak jak i wiele innych rodzin ostatnie dni spędzali kręcąc się po miasteczku, oni parkowali nad samym brzegiem. Prawdopodobnie spotkamy się ponownie następnego dnia. Nasz ślad narysowany przez Garmin na trasie podróży mogłabym zatytułować „wahanie nastrojów” lub „mysz szukająca drogi ucieczki”.
Pogoda wydała nam się znacznie lepsza niż podczas weekendu. To zachęciło nas do odbycia kolejnej krótkiej wycieczki. Tym razem za cel obraliśmy jezioro wypełnione pstrągami – jeśli wierzyć słowom poznanych dwa dni wcześniej pań. Ponieważ znajdowało się ono w prowincji Quebec, na którą to mam wykupioną licencję wędkarską, znów w marzeniach widzieliśmy z Pawłem rybę z grilla na kolację. Przekonaliśmy do pomysłu naszych Holendrów i ruszyliśmy w drogę. Nie bardzo wiedzieliśmy, dokąd właściwie jechać, więc pierwsza z obranych tras po kilometrze wybojów zaprowadziła nas do nikąd, ale przynajmniej z tego punktu dostrzegliśmy lotnisko, na które mieliśmy się kierować. Druga droga powiodła nas równym asfaltem aż do miejsca stacjonowania samolotów. Tu zobaczyliśmy dziesiątki pojazdów na niewielkim parkingu – prawdopodobnie i ta droga transportu została zablokowana przez Doriana. Nie dołączając do oczekujących na swoją kolejkę osób pojechaliśmy dalej. Zapytana po drodze kobieta z dzieckiem o możliwość łowienia w widocznym tuż obok jeziorze odparła, że owszem, jest to popularny w tym rejonie sport, ale zimą i spod lodu. W obecnych temperaturach poleciła znajdujący się w kolejnej miejscowości pomost. Zamiast więc zająć się wabieniem ryby, odbyliśmy kolejny miły spacer wokół dużej sadzawki. Żałowaliśmy z Pawłem, że nie mamy ze sobą żadnych pojemników, ponieważ wzdłuż trasy mijaliśmy niezliczone ilości borówek. Ustaliliśmy, że w drodze powrotnej podjedziemy tu na zbiory.
W najbliższej miejscowości niestety nie udało nam się znaleźć żadnej wychodzącej w morze kładki. Nie zrażając się potoczyliśmy się dalej i po kolejnych kilometrach ukazała się przed nami spora, betonowa keja, a przy niej kuter rybacki. Uznaliśmy to za dobry znak. Na wejściu ustawione były nawet stoły piknikowe i dwie tablice informujące o pochodzeniu nazwy miasta (Brador – pierwsi kolonizatorzy myśleli, że ta osada nazywa się Labrador, a ponieważ wcześniej dotarli tu Francuzi, to uznali, że „la” jest jedynie przedrostkiem rodzajowym i tak skrócona nazwa przyjęła się na kolejne wieki) oraz o występujących w okolicy gatunkach fok. Zakątek w sezonie letnim prawdopodobnie chętnie odwiedzany przez turystów teraz świecił pustkami. Zabraliśmy się więc ochoczo do roboty. Paulina z Rickiem dość szybko podjęli decyzję o odwrocie. My pół godziny próbowaliśmy zachęcić jakiegoś drapieżnik naszą gumową rybką . Nawet raz stwór przypominający skrzydlicę (choć mniejszy i brzydszy) przyssał się do haczyka, ale zanim zdążyliśmy mu się przyjrzeć uciekł z powrotem w morskie głębiny.
Skoro wędkarze z nas marni, to przynajmniej postaraliśmy się zdobyć pożywienie metodą zbiorów. To nam wyszło znacznie lepiej, ponieważ w krótkim czasie wypełniliśmy jeden kubeczek borówkami, a do drugiego pojemniczka wsypaliśmy taką samą ilość czernicy. Zamarzyły mi się racuchy (Aniu, znów mamy Cię w pamięci!), dokupiliśmy więc niezbędne składniki, ale do dzisiaj nie nadarzyła się odpowiednia okazja do przyrządzenia przysmaku. Przynajmniej poranne owsianki zdobyły nową nutę.
Wieczorna wizyta w biurze promowym przyniosła odmianę. Od jutra ma być przywrócona możliwość dostania się na wyspę! Napotkany kierowca TIRa zasugerował nam, by pojawić się jak najwcześniej, bo nie wiadomo jaka kolejka będzie obowiązywać – rezerwacje, czy zasada „kto pierwszy, ten lepszy”. Za jego podpowiedzią uznaliśmy, że warto zmienić miejsce noclegowe na parking promowy. Po drugiej wizycie pod gościnnymi prysznicami i zrobieniu bardzo taniego prania w tym samym miejscu wróciliśmy na terminal i szczelnie zasłaniając wszystkie okna zasnęliśmy tuż przed kasą biletową.
Dominika