KwK: Na szczycie Terre-Neuve
Dzień 34
12 września
Przed wjazdem do interpretation centre, bo taka nazwa obowiązuje miejsca, które w Polsce nazwano by „muzeum”, spotykamy się Pauliną i Rickiem, którzy kolejny raz oferują nam wejście na ich karnet. Co do samego tłumaczenia – „centrum interpretacji (historii)”, to jest ono dla nas ciekawe i przypada do gustu. Jest trafne szczególnie wtedy, gdy w danym miejscu nie znaleziono jeszcze „ostatecznego dowodu” na potwierdzenie prezentowanej teorii. Tak było w przypadku spotkania Wikingów z północnoamerykańskimi Indianami nieopodal L’Anse aux Meadows. Co możemy podziwiać dzisiaj? Materialne dowody na obecność dobrze zorganizowanych grup łowieckich, które w tymczasowych obozowiskach całymi rodzinami trudniły się pozyskiwaniem pożywienia i futer z okolicznych zwierząt morskich i lądowych. Nieprzemakalność foczej skóry i izolacyjność okrycia z karibu, połączone mocnymi ściegami dawały możliwość przeżycia w surowych warunkach zachodniej części Nowej Ziemii.
Podoba nam się możliwość dotykania rekwizytów. Wierne kopie prezentowanych za szkłem znalezisk umożliwiają mi dokonanie nowego odkrycia. To, co kiedyś wydawało mi się być mrzonką, teraz okazuje się mieć sens. Chodzi mianowicie o kamień, a dokładniej – zaawansowaną jego obróbkę w czasach prehistorycznych. Możliwości i wiedza ówczesnych, choć dalece odbiegające od dzisiejszych realiów, pozwalały na używanie np. noża i harpuna na szeroką skalę. A te przedmioty z kolei stanowiły jedną z podstaw przetrwania w zbieracko-łowieckich plemionach. Tak przygotowanym kamieniem rzeczywiście można ciąć grubą skórę zwierząt!
Chwilę później, ubrani w wodoodporne ciuchy, idziemy szlakiem wśród kolejnych znalezisk archeologicznych półwyspu. Dzisiaj teren porasta typowa – znosząca srogi klimat – roślinność, a ścieżka prowadzi nas wśród drzew. Wszyscy zastanawiamy się, jak duża jest szansa spotkania kojota, o którym informowała tablica wewnątrz interpretation centre. Zadbany szlak nie jest zamknięty w pętlę, ale znaleźliśmy na to sposób i po rozstawieniu samochodów na przeciwległych końcach, we czworo zmierzamy do pojazdu naszych holenderskich znajomych. Z jednostajengo marszu wybija nas widok dużego łosia. Przestraszone naszą obecnością zwierzę przebiega na drugą stronę dróżki kilkadziesiąt metrów przed nami, przystaje, po czym żwawo znika wśród gęstej roślinności, robiąc przy tym sporo hałasu. Mokrzy docieramy do białego GMC, podjeżdżamy po naszego forda i wspólnie kontynuujemy road trip z przystankiem na krótkie zakupy.
Długi przejazd do Cow Head przerywamy w miejscu, gdzie morze wyrzeźbiło w skale ciekawą formację nazwaną The Arches. Rzeczywiście trzy wapienne łuki zasługują na swoją nazwę. Znowu mamy szczęście, bo podczas kilkugodzinnej trasy, chmury się rozwiały, a nad nami świeci słońce. Korzystamy z niskiej wody, która umożliwia nam wejście pod wapienne sklepienia, a Paulina i Rick doskonalą nawet swoje umiejętności wspinaczkowe i podziwiają widok ze szczytu. Lekki deszcz wpędza nas na powrót to czterokołowych domów, którymi jedziemy do Cow Head.
Tu znów się rozdzielamy. Karnet wstępu naszych znajomych, umożliwia wjazd tylko jednego samochodu na teren Gros Morne National Park. Mamy zapłacić 20 dolarów za możliwość wzięcia prysznica? Niedoczekanie! Nasze próby podniesienia poziomu higieny za rozsądną cenę spełzły na niczym, ponieważ pobliski kemping oferował tylko kompleksowy postój za 40 dolarów, a pobliski motel – prysznic za 15 dolarów… za osobę! Pozwoliłem sobie zauważyć, że to aż pięciokrość ceny, którą mieliśmy uiścić w L’Anse aux Meadows na północy wyspy. Gdy wsiadamy do samochodu, pani z recepcji wraca, by zaproponować nam tę przyjemność za jedyne 10CAD za głowę, ale mamy już podjętą decyzję – OSZCZEP. Rura na dachu zdążyła się nagrzać nieco powyżej temperatury powietrza, więc wyjeżdżamy na minięty po drodze niewielki, okolony drzewami plac, montujemy kolorową kotarę i korzystamy z naszej eleganckiej instalacji wodnej.
Dojazd na uzgodnione wcześniej miejsce dostarcza nam nie lada off-roadowych emocji, ale płyta podłogowa Kiwana nie zawisa nam ani na moment, a po odnalezieniu właściwego parkingu spostrzegamy, że oprócz „Naszych” jest jeszcze inny pickup z popularną w Kanadzie nakładką mieszkalną. Ponieważ biały van stoi pusty, decydujemy się pójść na szlak do latarni morskiej.
Lokalne miejsce widokowe wyraźnie góruje nad okolicą, a nam dostarcza pięknych atrakcji w postaci obserwacji zachodu słońca i niewiele później wschodu wielkiego księżyca, jedynie dwa dni przed pełnią. Po dotarciu do wieży błyskającej statkom, kontynuując pętlę, wracamy do naszego pojazdu. Na kilkadziesiąt metrów przed końcem ścieżki z krzaków wyłania się niewielki lis, który zupełnie bez strachu idzie dokładnie w naszą stronę. Pomny ostrzeżeń o „wściekłych” zwierzętach, gdy rudzielec jest już tylko niecałe dziesięć metrów przed nami, połoszę go w jego własnym języku. Zachęcam do ruszenia wyobraźni, a zainteresowanym zademontruję po powrocie do Polski. Wieczór to kolejne składkowe barbecue z tortillami w roli głównej. Dzieło Dominiki zasługuje na aplauz, choć ten wyrażony jest niecodziennie – przez ciszę skoncentrowaną na jedzeniu.
Dzień 35
13 września
Dzisiejszy dzień ma ziścić nasze wielodniowe plany osiągnięcia największego szczytu Nowej Ziemii – Gros Morne. Znajdujący się w centrum parku narodowego noszącego tę samą nazwę „ośmiosetnik” można zdobyć w ciągu 6-8 godzin. Dość wcześnie rano – jak na nas – wyjeżdżamy w kierunku biura parku, aby wykupić bilety wstępu i na miejscu meldujemy się tuż przed jego otwarciem. Mamy również okazję to powtórnego spotkania z liskiem, który zachęcony zapachami po wczorajszym grillu znów przyszedł spotkać się z nami. Tym razem nie muszę odstraszać rudego przybysza – sam odchodzi zorientowawszy się, że na ruszcie została tylko woń wczorajszych przysmaków.
Humory dopisują, dzień ma być wielki, bo w końcu spędzimy cały na jednym konkretnym szlaku, a nie na kilku mniejszych. Przebrani, spakowani i zaopatrzeni w wejściówki jedziemy w stronę początku trailu. Duża liczba samochodów na parkingu oznacza popularność miejsca. Po chwili ruszamy we czwórkę żwawo pod górę, ze zdziwieniem obserwując jak wyprzedza nas około pięćdziesięcioletnia para, której kroki bynajmniej nie wydają się szybkie. Po krótkiej próbie utrzymania tempa zgodnie stwierdzamy, że nie ma co się spieszyć.
Pierwszy przystanek wynika z konieczności zmniejszenia ilości odzieży oraz z bólu pleców, na który skarży się Paulina. Mimo tego postanawia jeszcze spróbować iść przez pół godziny po czym podjąć decyzję. Wymieniamy się przy tym kijkami – ona maszeruje z moimi, a ja bez jej. Ścieżką wiodącą przez las docieramy do niewielkiego tarasu widokowego z ławkami, który oferuje niecodzienny widok.
Po chwili dociera do nas, że małe, powoli poruszające się w górę punkciki to ludzie, którzy z nogi na nogę i kamienia na kamień pną się po zboczu. Tablica, której lekturę zgłębiamy podczas posiłku informuje, aby ważyć siły na zamiary, że pogoda szybko się zmienia i w ogóle lepiej na szczyt nie iść. Efekty są widoczne, bo około jedna trzecia osób, która dociera w to samo miejsce podczas ostatniego kwadransa, zawraca. My postanawiamy ruszać dalej. Z wolna zdobywamy kolejne metry w pionie, a ja obserwuję jak powoli zwiększa się cyfra pokazywana przez wysokościomierz. Około dwieście pięćdziesiąt metrów u podnóża oznacza, że mamy do przebycia jeszcze ponad trzy razy tyle, ponieważ startowaliśmy z poziomu siedemdziesięciu metrów ponad poziomem morza.
Krok za krokiem. Czasami kamienie osypią się spod nóg, ale bez problemów osiągamy pierwszy dłuższy przystanek wśród borówek i niewielkich iglaków. Kiedy pijemy kawę, na miejsce dociera kolejna grupa, z którą po chwili już debatujemy o kraju pochodzenia i podróżach. Z mieszaną rumuńsko-kanadyjską ekipą miniemy się dzisiaj jeszcze kilka razy, a każdy z nich będzie okazją do życzliwych uśmiechów.
Po niedługim marszu jesteśmy na usianym kamieniami szczycie. Wiele utworzonych półkolistych schronów świadczy o mocnych wiatrach na Gros Morne. Faktycznie – tej góry nic nie zasłania w promieniu kilkuset kilometrów. Widok jest przepiękny, choć można nacieszyć się nim dopiero po pokonaniu kamienistego placu, bo wierzchołek jest bardzo płaski. Po posileniu się i krótkich wypadach „po widoki”, inną ścieżką schodzimy w stronę mostu, który przechodziliśmy tuż przed początkiem stromego podejścia pod szczyt.
Tym razem jest jeszcze ładniej, bo głęboki wąwóz, w stronę którego wchodzimy, oświetlany przez słońce skrzy się wodą i wprost płonie zielenią. Znów wielokrotnie mijamy się z innymi turystami, to oni nas wyprzedzają, to znów my jesteśmy na czele stawki. W trakcie marszu nie mogę nacieszyć się widokiem licznie rosnących borówek. Trzy rodzaje z nich również bardzo mi smakują… W końcu docieramy do pola biwakowego na dnie doliny, na którym – po uprzedniej rejestracji – można spędzić noc podczas wielodniowych wypadów w góry.
Gdy docieramy na taras widokowy u podnóża, zamykamy pętlę. Od teraz staramy się dotrzeć na parking w tempie, które zadowoli nasze ambicje. Minęło już prawie sześć godzin od rozpoczęcia trasy, więc mamy maksymalnie dwie, jeżeli chcemy być z siebie zadowoleni. Takie myśli ma nasza czwórka. Teraz jednak jest łatwiej – delikatnie z górki. Co prawda szlak jest poprzecinany błotnymi grzęzawiskami, ale radzimy sobie z nimi całkiem dobrze. Nasza radość na dole jest duża, gdy okazuje się, że zamknęliśmy się w czasie siedmiu godzin, więc całkiem przyzwoitym. Trochę ścigaliśmy się z samymi sobą, co jednak przyniosło nam późniejsze korzyści.
Już wcześniej – po jedenastu dniach spędzonych wspólnie – postanowiliśmy się rozdzielić po zakończeniu szlaku na Gros Morne. Zgrywamy zdjęcia dla Pauliny i Ricka, a po chwili gnamy już na wschód wyspy, chcąc jeszcze dzisiaj dojechać za Deer Lake. Korzystając z ważnego biletu, jedziemy jeszcze na parkowy kemping, aby się odświeżyć i zjeść kolację. Pracowita Dominika przygotowuje nawet obiad na jutro! Zmieniwszy kiwanową kanapę w łóżko, jedziemy po ciemku do połączenia z transkanadyjską drogą nr 1. Ze względu na czas, kupujemy kawę w „narodowym dziedzictwie” młodej Kanady – Timie Hortonie, po czym kontynuujemy podróż do późnej nocy. Liczne tablice informujące o niefortunnych spotkaniach z łosiami robią na nas tym większe wrażenie, że naocznie przekonujemy się o efektach jednego z takich meetingów – ciężarówka na poboczu, a kilkadziesiąt metrów dalej – martwe zwierzę. Jeszcze bardziej wyczuleni, jeszcze wolniej jadący, ciągle rozmawiamy. Staramy się bezpiecznie dotrzeć na kolejny nocleg.
Paweł