KwK: Początek Zdarzeń Nieprawdopodobnych, czyli promem do… Francji
Dzień 38
16 września 2019
Wczoraj po kolacji miało miejsce Wielkie Pakowanie. Na małej przestrzeni. W deszczu. Kilkadziesiąt ostatnich dni spędzonych w minivanie wydźwignęło wzajemną cierpliwość na wyższy poziom. Teraz korzystamy z tej bazy. Nasze plecaki, dotychczas spoczywające w najtrudniej dostępnym miejscu pod łóżkiem, musiały zostać wyjęte. Aby tego dokonać, trzeba było wyciągnąć wiele innego szpeju, aby finalnie dokopać się do dużych Ciuli, jak pieszczotliwie od początku podróży nazywamy nasze tobołki produkcji pewnej szwedzkiej marki. Na nasze szczęście klapa bagażnika jest podnoszona, a sporo puszkowanego jedzenia znikło już w trakcie ponad miesięcznej tułaczki. Postanowiliśmy podzielić się rolami na osobę pakującą się i oczekującą na miejscu kierowcy. To trzymamy wolne od momentu przedziwnego nocnego najścia, które miało miejsce w dzień przed zdobyciem Mont Harfang.
Poniedziałek, właściwy dzień drugiej rocznicy ślubu lub celebracji dzień drugi, rozpoczynamy od… pakowania. Nie ma co mydlić oczu, mimo doskonałej organizacji nie udało nam się osiągnąć pełnej gotowości do wyjazdu. Na szczęście godzina odejścia promu jest dopiero po dziesiątej, więc mamy jeszcze czas na śniadanie i dopięcie wszystkiego na ostatni guzik.
Wracamy do uśpionego miasteczka, meldujemy się w biurze i po chwili wychodzimy z mapkami wysp należących Francji – St. Pierre i Miquelon-Langlade. O samej możliwości przekroczenia granicy bez wylatywania z kraju zostaliśmy poinformowani przez żonę naszego kanadyjskiego znajomego. Lynda dowiedziawszy się o planowanej trasie naszego roadtripu wspomniała, iż niewielu Kanadyjczyków wie o niewielkim archipelagu wewnątrz swojego kraju. Rzeczywiście, w trakcie przygotowań pytaliśmy o wspomniane skrawki lądu dość często, a najczęstszą reakcją było zaskoczenie i niedowierzanie. Później okazało się, że terytoria zapomniane są również przez samych Francuzów. Niemniej, to co nam może wydawać się niedorzeczne, wynikać może, że postkolonialny kraj ma jeszcze kilkanaście okruchów w różnych częściach świata.
Samochód zostaje odstawiony na parking wskazany przez pracownika linii promowych, a opłatę za przewidywany czas pobytu należało uiścić z góry. Nowoczesna, niebieska jednostka, zwodowana w zeszłym roku, choć ma możliwość przewożenia trzydziestu samochodów, świadczy te usługi tylko pomiędzy macierzystymi wyspami. Nabrzeże w Fortune w najbliższych latach czeka jednak przebudowa, co otworzy maleńkie terytorium na zwiększony ruch tursytyczny. Ze wszystkimi tego zaletami i zagrożeniami. Francuska firma przewozowa jest już jednak gotowa do obsługi pasażerów, bo Nordet, którym płyniemy i bliźniaczy czerwony Suroît, mają rampę i zewnętrzny pokład dla pojazdów. Ciekawe, jak wyspy zmienią się po dostosowaniu infrastruktury. Dzisiaj jednak z Kanady można dostać się jedynie pieszo.
Otrzymawszy odpowiedź od biura turystycznego, że rozbicie namiotu jest możliwe i legalne wszędzie, z wyłączeniem prywatnych posesji, decydujemy się na trasę po trójkącie Fortune-Miquelon-St.Pierre-Fortune. Planujemy spędzić około pięć dni we Francji, a następnie wrócić po Kiwana i kontynuować wyprawę samochodem. Podróż drogą wodną zajmuje tylko półtorej godziny, po czym schodzimy na wyspę. Dziwi nas fakt, że nikt z kanadyjskich pograniczników nie pojawił się, aby nas zobaczyć. Jedynie młoda dziewczyna – pracownica przewoźnika – sprawdziła zgodność naszych nazwisk w paszportach, z tymi na biletach. Nikt również nie wbija nam pieczątki wjazdu tłumacząc, że to przecież Unia Europejska i jesteśmy w Schengen.
Niewielki plac zlokalizowany przed nastarszym kościołem wybudowanym na wyspach, świadczy o wymianie nawierzchni na reprezentacyjnej części miasteczka. Wszystko jest jednak jakby wymarłe – sprzęty są roztawione, ale „robotów drogowych” brak. Przychodzimy po rozum do głowy po dojściu do budynku informacji turystycznej. Przecież jesteśmy w trakcie sjesty! Niemniej uprzejma pracownica pozwala nam wejść do budynku, zdjąć plecaki, usiąść, a nawet wiedzie ze mną krótką konwersację. Dowiaduję się, że podróże do „terytorialnej” Francji są popularne wśród mieszkańców, że jej dwie siostry na stałe tam mieszkają. Inne, częste powody wyjazdów (oprócz turystycznych) to praca i studia. W szczycie sezonu jest nawet bezpośrednie połączenie lotnicze z Paryżem!
„Święta” przerwa w ciągu dnia przynosi również zmianę pracownika. Żegnamy się z poprzednią dziewczyną, po czym mam możliwość zagadywania kolejnego źródła wiedzy lokalnej. Na wyspach warto mieć swoją motorówkę. To daje niezależność od transportu promowego i lotniczego, jak również możliwość wypadów do Kanady. Rozmowa trwa w najlepsze, ale my mamy jeszcze do przejścia kilka kilometrów z dużymi plecakami. Po zapytaniu o najlepsze miejsce do rozbicia namiotu w drodze na Cap de Miquelon otrzymujemy odpowiedź, że nie musimy tam iść z całym ekwipunkiem. Dzięki uczynności pracownicy informacji turystycznej za moment z niewielkimi niezbędnikami maszerujemy na północ. Mijamy niewysokie budynki, głównie z drewnianymi elewacjami i po kilku minutach marszu jesteśmy już poza miasteczkiem. Bez problemu znajdujemy ścieżkę idącą, tak jak zostało nam powiedziane – pod górę.
Gęste chmury wiszą nad archipelagiem. Niedaleko sięga nasz wzrok. Ścieżka jednak ma swoje uroki, bo jesień zaczyna malować już przyrodę po swojemu. Z radością znajdujemy również borówki, które najwyraźniej zadomowiły się również i tutaj. Zbieramy owoce do tradycyjnej owsianki i kontynuujemy trawers zbocza. Wiemy, że popularne na wyspie są jelenie z białymi ogonami, które jest szansa zobaczyć w drodze na Przylądek. Obiektyw zmieniony na „tele” jest w gotowości. Mijamy niewielkie betonowe zabudowania przy upuście wody i… popełniamy pierwszy błąd nawigacyjny. Ale o tym później, bo teraz widzimy nasze white-tailed deers! Pasą się niewielką grupką w znacznej odległości od nas. Na dobre zdjęcie nie będzie szansy. Ścieżka jakaś jest, więc idziemy w stronę czujnych zwierząt, które już nas spostrzegły, ale zdecydowały się dalej paść. Zgodnie w moimi wyobrażeniami o właściwym podchodzeniu zwierzyny, bo w przecież nie mam o tym zielonego pojęcia, wybieramy jedno z rozgałęzień, które odchodzi dalej od brzegu, ale ukrywa nas przed wzrokiem jeleni. Trzeba tylko przejść przez wilgotne wysokie paprocie, jakieś krzaki, trochę drzewek, aż nagle pojawia się rzeczka. Nie wybieraliśmy się w trudny teren, a tu spodnie po kolana mokre. W butach na szczęście sucho. W końcu zgodnie z moimi super dokładnymi obliczeniami wychodzimy na miejsce do idealnego oddania snajperskiego strzału, a tu – pusto. Polanka jest co prawda, ta która miała być, ale zwierząt nie ma. Coś musiało zdryfować – albo zwierzęta, albo polanka. Odwracam się do Dominiki, żeby coś ponarzekać. Błąd drugi. Niedaleko przed nami słychać szum, z wysokiej trawy gwałtownie podrywają się do biegu trzy mulaki białoogonowe (doczytałem, że to jedna z fachowych nazw tego gatunku). Spust migawki naciśnięty, trzaska przysłona. Do dzisiaj widzę białe ogony uciekające tuż przed nami w podskokach, a najlepsze ze zdjęć jest jedynie takie:
Trochę naciągam stopień zawodu z braku „klatki idealnej”, bo samo ciche podchodzenie zwierzyny było dla nas atrakcją. Atrakcją dla Dominiki było również moje milczenie przez cały ten czas. Biedna wreszcie mogła odetchnąć. Pewnie dlatego bez obaw brnęła w tę trawę „i te wilki”. Wróćmy jednak do błędu pierwszego. Otóż po prostu nie wiemy gdzie jest ścieżka. Cały teren jak okiem sięgnąć (chmury nieco się rozeszły) pokrywa sieć dróżek wydeptanych przez jelenie! Z braku lepszego pomysłu wybieramy opcję „A”. Na przełaj pod górę.
Pomocna nawigacja terenowa mówi, że za jakiś czas powinniśmy trafić na właściwą ścieżkę. W przeciwnym wypadku dotrzemy na drugi kraniec wyspy, co świadczyłoby o braku szlaku i kłamliwości mapy! Na szczęście dla nas po stromym podejściu docieramy do ładnie utrzymanego trailu, którym jednak postanawiamy zejść. Czas do zabrania naszych plecaków z informacji turystycznej się kurczy, a nie chcemy przetrzymywać miłej pani z naszymi tobołami. Cap du Miquelon tak blisko, a my zawracamy. Czy żałujemy? Nie! Radość z bliskiego spotkania z dziczyzną łagodzi kłucie ambicji. Ponadto licznie rosnące dojrzałe borówki w dwóch odmianach szybko wędrują do pokrowca na aparat.
Żwawo dochodzimy do dużego zbiornika wody, który przez mgłę wydaje się nie mieć końca, a następnie ponownie do końca nie wiemy dokąd iść, bo kierunkowskazy niby są, ale rozstawione nielogicznie dla nas. Jakoś trafiamy jednak na swoje ślady, po których wracamy do centrum miasteczka.
Drogi pamiętniku, ten wpis jest przydługi, ale niech wytrwali wiedzą, że było warto, bo akcja dnia dzisiejszego dopiero się rozpoczyna. Wchodzimy do biura, a „nasza pani” woła po francusku do kogoś za parawanem: „to oni, wrócili ci Polacy”. Zza ażurowej ścianki podchodzi do nas około pięćdziesięcioletnia kobieta i z dobrym uśmiechem, w naszym języku mówi nam „dzień dobry, czy mówicie po polsku?”. Akcent nieco zdradza, że nasze zjawisko jest cudzoziemką, ale okazuje się, że mowa nie została została wyniesiona z domu. Marielle po prostu zaczęła się uczyć polszczyzny! Po odkryciu w dorosłym wieku, że ma korzenie nad Wisłą, po trzech latach poszukiwań w końcu odnalazła kuzynostwo. Historia brzmi dla nas nieprawdopodobnie, ale jeszcze bardziej zaskakuje nas domino kolejnych wypadków. Zostajemy zaproszeni na kawę w czymś w rodzaju bufetu mieszczącego się w tym samym budynku. Nie tak dawno z Dominiką rozmawiałem, że napiłbym się czarnej z ekspresu, a tu proszę. Już siedzimy przy stole, rozmowa płynie jak gdybyśmy znali się od dawna, ale nasza dynamiczna rozmówczyni dzisiaj jeszcze idzie do pracy, więc ma niewiele czasu. Z tego powodu zaprasza nas do siebie, abyśmy mogli się odświeżyć, a dopiero potem szukać noclegu w namiocie. W trakcie drogi do jej mieszkania (co w Miquelon oznacza maksymalnie kilka minut pieszo), poznajemy również jej męża Daniela, który wczoraj przyleciał na wyspę. Nie chcę opisywać całego niesamowitego wieczoru, pełnego rozmów, śmiechu i życzliwości nowo poznanej rodziny, ale efekt był taki, że po wzięciu wspomnianego prysznica, kładziemy się spać w pokoju na piętrze. Takiego prezentu na drugą rocznicę ślubu nie śmielibyśmy sobie nawet zamarzyć.
Dzień 39
17 września 2019
Dzięki uprzejmości Luki, który spał na kanapie w salonie, my otrzymaliśmy duże łóżko do dyspozycji. Z jednej strony mieliśmy obawy, że za mocno zaingerowaliśmy w ognisko domowe, a z drugiej strony oni po prostu tacy są – z sercem na dłoni i uśmiechem na twarzy. Rano zostajemy jeszcze zaproszeni na śniadanie, na które Daniel upiekł brioche.
W piętrowym budynku, oprócz domowników mieszkają również Dina i Pupsi – dwa białe teriery oraz kot Leo. Najbardziej dynamiczna z całego towarzystwa jest młoda suczka, która potrafi wykonywać kilkanaście ruchów na sekundę, to podgryzając, to liżąc aktualny obiekt zainteresowania. Rano okazuje się, że szczenię było mocno zainteresowane również… jedną z moich używanych skarpet. Może omyłkowo wzięła zielony kolor za trawę? 🙂
Mając możliwość zostawienia naszych słoniowych pakunków w domu, z niewielkim ciężarem ruszamy poza Miquelon. Wyjście za miasteczko zajmuje nam wspomnianych wcześniej kilka minut, po czym kontynuujemy asfaltem marsz do Mirande. Dzisiaj wiatr wieje z zachodu, a my idąc wzdłuż brzegu jesteśmy wystawieni na jego działanie. Wiele koni pasących się wokoło wydaje się nie narzekać, więc i my po prostu wbijamy się głębiej w odzież. Wierzchowce to nie jedyny częsty widok na naszej drodze. Co jakiś czas, prawie spod nóg z głośnym gdakaniem podrywa się do lotu bażant, czy też może kuropatwa. Spłoszone naszą obecnością ptaki odlatują kilkadziesiąt metrów, po czym myszkując wśród traw i krzewów znikają z oczu, nie dając się wytropić fotografom. Niemniej doprowadzają nas na urodzajne borówkowe pole, z którego skubiemy owoce.
Podczas ponad siedmio kilometrowego dojścia na początek szlaku, mija nas zaledwie kilka samochodów. Pojazdy suną po asfalcie, który jest osłaniany przed destrukcyjnym wpływem wodnego żywiołu przez nasyp z ziemi i wypełnione kamieniami gabiony. One też dają nam nieco schronienia przed wiatrem.
W końcu docieramy na duże, dzikie pole kempingowe, przez które wchodzimy na właściwa ścieżkę wiodącą do Pointe de Belliveau. Tablica na początku informuje nas o trzygodzinnym spacerze, który co chwilę nam się wydłuża z uwagi na liczne focze pary, które z wody ciekawie nam się przyglądają. My robimy to samo, tyle, że z lądu.
Dróżka nad brzegiem pokazuje liczne ślady jego erozji. Czasami trzeba nawet uważać, aby nie stanąć zbyt blisko krawędzi i nie zsunąć się ze skarpy. Na błotnych odcinkach szlaku odbitych jest wiele racic, zapewne należących do spotkanych wczoraj mulaków. W zmiennym tempie docieramy do kilku różnej klasy zabudowań, a w końcu do naszego celu. Mimo braku drogi dojazdowej, wybudowane kilkanaście domków świadczy, że sezonowo mieszkają tu ludzie. Wiele z nich ma niewielkie turbiny wiatrowe lub ogniwa fotowoltaiczne. Naszą uwagę zwracają również duże, drewniane kabestany ustawione wzdłuż brzegu, doczepione do nich liny świadczą o użytkowaniu. Ta nowość będzie jednak szerzej wyjaśniona nam dopiero za kilka dni.
Po dotarciu aż poza Pointe de Belliveau i początku powrotu, trafiamy na spodziewane rozwidlenie ścieżki i obieramy powrót jej drugą stroną. Teraz gęsty, niewysoki las daje nam dobre schronienie. Problemem są jednak liczne, błotne pułapki, których większość jednak udaje nam się przejść bez szwanku. Jedna z nich jest jednak zastawiona specjalnie dla mnie. Zapadam się jedną nogą po kostkę w miękkiej mazi. Wydaje się, że w środku buta jest sucho. Różni się jedynie kolorem od drugiego. Nie chcąc zdrapywać zaschniętego błota po powrocie, od razu biorę się do pracy, czyszcząc obuwie w jednej z kałuży na trasie. Kolejne ślady jeleni, a nawet końskich kopyt, gdy docieramy do wybudowanej z desek ścieżki.
Boardwalk ciągnie się prawie do końca szlaku. Znowu jesteśmy przy przyczepach kempingowych, tym razem zastanawiając się, czy iść na nieodległy punkt widokowy. Jednak wizja kilku kilometrów marszu i późniejsze poszukiwania noclegu odsuwają od nas tę myśl. Podczas powrotu wzdłuż ziemnego nasypu, przypominam sobie o jeszcze innej ważnej wskazówce udzielonej przez panią z informacji – autostop na Miquelon i Langlade jest bardzo popularny. Widząc jadącego w pożądanym przez nas kierunku niewielkiego peugeota, wyciągam kciuk, a auto się zatrzymuje. Mężczyzna mówi do nas coś po francusku, ale zbyt szybko żebyśmy coś zrozumieli. Widać naszą konsternację płynnie przechodzi na angielski. Na tyle samochodu spoczywa sprzęt to kitesurfingu, więc jeżeli nie mamy nic przeciwko, to możemy usiąść obydwoje… z przodu. To nam się podoba!
Mieszkaniec wyspy tłumaczy nam, że obecność koni jest powszechna, a wiele z nich wypasa się dziko. Właściciele odbierają je dopiero na późną jesień. Niektóre ze zwierząt z powodzeniem nawet zimują na wyspie. Ciężko wyobrazić sobie mroźne warunki dla nich, ale w końcu trzy stada koników polskich w rezerwacie Popielno na Mazurach żyją dziko w lesie przez cały rok, więc pewnie jest to możliwe. Kolejna garść informacji nas zaskakuje. Mulaki zostały introdukowane kilkadziesiąt lat temu, a z braku naturalnych wrogów zrobiło się ich około tysiąca sztuk z przywiezionych kilkunastu. W ramach naturalnej selekcji, prowadzone są polowania. Sezon zaczyna się z początkiem października, a jedyną dopuszczalną bronią jest łuk. Co do kuropatw-bażantów, to dwieście sztuk zostało przywiezione zaledwie tydzień temu i rozproszyło się po wyspie. One też mają być obiektem zainteresowania łowczych. Koniec autostopu wyznacza miejsce zamieszkania naszego kierowcy, który jest sąsiadem Marielle i Daniela! Nawet w tak małym miasteczku trudno o lepszy zbieg okoliczności.
Zyskawszy nieco czasu na rozmowy z naszymi serdecznymi gospodarzami, korzystamy również ze sposobności do niewielkiego odciążenia naszych ciuli i po umówieniu się na powtórne spotkanie w piątek lub sobotę, obarczeni ciężarem – ponownie tego dnia – idziemy w stronę rozwidlenia. Tym razem chcemy dostać się na drugą wyspę – Langlade. Liofilizowana żywność (plus owsianka!), trochę batonów, kawa, substytut mięsa w proszku – wszystko, by przeżyć na dziko kilka dni. Wiele mijanych przez nas strumieni cieszy, bo dzięki flitrowi nie musimy zabierać dużych zapasów wody. Brakuje mi tylko naszych puchowych śpiworów, które dzięki Kacprowi są już w Polsce. Nasze obecnie użytkowane oferują mniejszy komfort termiczny i w dodatku są cięższe, ale przeżyjemy! Na rozdrożu obieramy właściwy kierunek. Zmierzcha już, więc zaczynamy zastanawiać się, w których trawach przyjdzie nam spędzić kolejną noc, ale pojawiają się światła samochodu. Macham ręką. Samochód nie zwalnia. No nic, przecież nikt nie ma obowiązku się zatrzymać. Krok za krokiem idziemy na południe. Kolejny samochód. Kciuk w górę. Jest! Jadący szybko czerwony jeep zatrzymuje się po mocnym wciśnięciu hamulców.
Drogi pamiętniku, znów nie mogłem opanować słów cisnących się na klawiaturę. Wytrzymaj, bo warto! Samochód zostaje jak koń osadzony w miejscu. Dwaj mężczyzni najwyraźniej się spieszą. Przestrzeń dla pasażerów jest zajmowana przez dużą ilość butelek wody, ale jeden z zatrzymujących się szybko przerzuca zgrzewki do bagażnika i bierze nasze plecaki. Jedziemy. Rozmowa przez chwilę trwa po fracusku, bo Dominika wczoraj została bardzo ośmielona przez pogawędki z rodziną do odświeżenia języka. Po chwili jednak przechodzimy na angielski. Jedziemy z zaopatrzeniem dla ekipy, która na Langlade kręci film! Sami nie wiemy, dokąd chcemy dzisiaj jechać, więc trudno odpowiedzieć nam na tak zadane pytanie. Xavier proponuje więc z miejsca, że najlepiej będzie rozłożyć nasz namiot na kempingu, bo jest cały do dyspozycji filmowców. Będzie nam bezpiecznie, będziemy mieli dostęp do wody i ciepłych pryszniców. To się nie dzieje na prawdę! Ogłupieni nadmiarem szczęścia zamieramy na chwilę, po czym bez wahania przystajemy na hojną propozycję. Droga do celu trwa jednak dłuższą chwilę, bo do pokonania mamy odcinek niespełna trzydziestokilometrowy. Dowiadujemy się, że francusko-kanadyjska koprodukcja ma wejść na ekrany w kwietniu. A końcowe zdjęcia do komedii będą wykonywane w Toronto – światowym zagłębiu filmu.
Tuż przed dotarciem na miejsce, samochodem lekko zarzuca na piasku, mijamy willę, która jest głównym obiektem zainteresowania reżyserów i docieramy do bazy. Wszystko jest tak jak trzeba. Wszystko znowu jest lepsze niż w wyobrażeniach. Po ciemku, vis-a-vis małego kościoła, rozbijamy nasz lekki namiot i po informacji od Xaviera, aby o poranku nie przejmować się obecnością koni, przy pomrukach generatora prądu przygotowujemy kolację, Dominika mości wnętrze mieszkanka według własnego planu, a niedługo później zapadamy w sen.
Paweł