KwK: Pusta focza laguna
Dzień 42
20 września 2019
Wiedząc, że mamy dzisiaj przed sobą powrót do Miquelon wstajemy wcześnie (jak na nasze zwyczaje). O godzinie ósmej jesteśmy już na nogach. Później kolejno: śniadanie, zwijanie i suszenie namiotu, pakowanie – wszystko przeciąga się, ale w podróż powrotną ruszamy przed dziewiątą trzydzieści. To również początek jakichkolwiek ruchów wśród ekipy fimowej, choć „nasz” Xavier wstał godzinę przed nimi i zaczął przygotowywać śniadanie. Dzięki niemu idziemy również zaopatrzeni w dużą butelkę wody, bo filtrowanej z wczoraj wystarczyło zaledwie na poranną owsiankę i kawę. Ta w kempingowych kranach ma smak, który zdecydowanie dyskwalifikuje ją do użytku spożywczego.
Plecaki ważą kilka „liofów” mniej, ale i tak postanawiamy łapać stopa. Życie na wysepkach toczy się powoli, a ludzie na takie zaczepki reagują przyjaźnie. Nie stoimy jednak w miejscu, tylko drepczemy w stronę naszego dzisiejszego celu – Grand Barachois. Na „wielkie barachło”, bo taka nazwa przez fonetczne podobieństwo przypadła nam do gustu, ciągną turyści zachęceni zdjęciem z przewodnika o wyspach. Fotka prezentuje piaszczysty brzeg fantastycznie zaścielony foczymi ciałami. Też chcemy to zobaczyć na żywo! Z dwoma krótkimi podjazdami docieramy do rozstaja dróg, z którego płaski odcinek żwiru wiedzie aż do słodko-słonej laguny. W drodze odmawiamy już szósty tydzień Nowenny Pompejańskiej, która towarzyszy nam od wyjazdu z Meaford.
W pewnym momencie, nieopodal białego krzyża, docieramy do czegoś w rodzaju borówkowego dywanu, który zaściela najbliższe kilkanaście metrów po prawej stronie ścieżki. Nie myśląc wiele, zrzucamy plecaki, wyciagamy kubek i zbieramy nasze ulubione, czerwone brusznice. Wpada nam do głowy, że możemy również kogoś uraczyć tym bogactwem, więc do ręki wędruje również niespełna litrowy termos. Kiedy i on jest pełny, bierzemy jeszcze kubek termiczny i po wypełnieniu go decydujemy, że basta! Cały nasz zbiór był dostępny w zasięgu kilku kroków, a owoce dojrzałe i dorodne. W międzyczasie niespodziewanie materializują się dwie męskie postacie, które w miłej pogawędce przekonują nas, że fok nie ma dzisiaj w ich naturalnym basenie. Ponadto dowiadujemy się, że jadą na Labrador, mając w planie wykonanie pętli takiej jak my. W drugą stronę.
Nasze zdobycze lądują w plecakach, a te z kolei na plecach. Czas kontynuować przerwany marsz. Znowu widzimy pokaźne stado koni, ale tym razem decydujemy się iść w ich stronę i czekać na rozwój sytuacji. Oprócz wierzchowców przyszło nam obserwować również owce, które jednak od wolności oddziela ogrodzenie. Podkute zwierzaki okazują się nie tylko spokojne, ale i fotogeniczne. Prawdę mówiąc nie okazują nam większego zainteresowania, co przy naszych lekkich obawach o ich usposobienie poczytuję im za plus.
Do osiągniecia celu mamy tylko pokonanie wydm i kamienistej plaży. Przy nadgryzionym przez czas i takich jak my stole zostawiamy nasze plecaki i uzbrojeni w aparat idziemy w stronę niewielkiego kanału, łączącego wody morskie z wodami śródlądowymi. Tak jak mówili piechurzy z Quebecu – psów morskich brak. Nie skupiamy się jednak na tym czego nie ma, bo wokół nas jest wiele dziwów: kraby pożarte przez krwiożercze mewy, piękne muszle „sant żaków”, niewielkie, brązowe ptaki drepczące wokół kamieni oraz szumiące wody wdzierające się falami w lagunę.
Ponieważ nasza piaskowa diuna daje nam niezłą osłonę przed wiatrem, robimy piknik z widokiem na trawy porastające niegościnnie suche tereny. Po nim czas nam wracać do drogi Langlade-Miquelon.
Obserwowany wcześniej budynek okazuje się być centrum interpretacyjnym, w którym można dowiedzieć się więcej o faunie i florze uroczyska. Mimo, że jest on zamknięty, to my mamy powody do radości. I to radości podwójnej! Po pierwsze, dostępny jest taras widokowy, z którego rozciąga się piękny widok na płaskie tereny Grand Barachoix i piaskowy łącznik dwóch wysp – Isthme. Po drugie – widzimy fokę! Co prawda „sztuk jeden” i to w dodatku w oddaleniu, niemniej nasze obciążone barki doznają ukojenia 😉
Kręta droga powrotna jest w większości wyłożona deskami. Kilkakrotnie z głośnym gdakaniem uciekają przed nami kurpatwy (czy może jednak bażanty?). Jesteśmy pod wielkim wrażeniem ich zdolności kamuflażu, bo ptaki zdają się dawać znaki życia dopiero zagrożone nadepnięciem. Jesteśmy również świadkami sceny pościgu drapieżnika za jednym z uciekinierów. Choć nie dopadł go w locie, to wyraźnie krąży nad miejscem lądowania.
Choć z lekką niepewnością – z uwagi na nasze niechlubne pomyłki na pieszych szlakach w ciągu ostatnich dni – docieramy do żwirowej drogi do Miquelon i kontynuujemy marsz na południe. Pierwszy samochód, który się zatrzymuje to dwuosobowy busik, w którym siedzą dwie osoby. W „cywilizowanych” warunkach taki pojazd nawet by się nie zatrzymał, ale tutaj każdy pomaga jak może. Dzięki temu po chwili siedzimy na pace i mkniemy z tutejszą parą w pożądanym kierunku. Zostajemy zapytani, czy zgodzimy się na lekki zjazd z trasy. Nie wiemy nawet, że można by odmówić, więc samochód po chwili pnie się na wysokie zbocze, na którym góruje maszt telekomunikacyjny. Po chwili staje się jasne, że nasi gospodarze specjalnie nas tu zabrali, bo to najlepszy punkt do zrobienia zdjęcia Isthme, które łączy Miquelon z Langlade.
Mężczyzna dodaje za moment, że obsługa obiektu to jego domena. Przez to od jego pracy zależy łączność obydwu wysp z St. Pierre i resztą świata. W zabawnych okolicznościach docieramy do Marielle i Daniela. Para, z którymi jedziemy, nie może się nadziwić, że nie zna tego kogoś z ich miasteczka, do kogo właśnie zmierzamy. Co chwilę dopytują się czy jesteśmy pewni imion, wykonywanych zawodów, ale twardo stoimy przy swoim. Widać, nawet w takich małych społecznościach można poznawać ludzi, a nasi przyjaciele są na wyspach dopiero od miesiąca.
Przemiły wieczór wieńczy intensywny dzień, a Marielle nawet nie chce słyszeć o naszym pomyśle spania w namiocie. Znowu dostajemy pokój na górze, porcję dobrego humoru i przepysznego dorsza w wykonaniu maestro Daniela. Takie momenty w życiu w drodze dają poczucie bliskiej więzi z ludźmi – uczucia, które nieco wypełnia tęsknotę za czekającymi na nas w Polsce rodzinami, przyjaciółmi i bliskimi.
Dzień 43
21 września 2019
Prom mamy dopiero wieczorem, a przedpołudnie zajmują nam sprawy porządkowe – śniadanie, pisanie, dopakowywanie pozostawionych manatków. Marielle proponuje nam wyjście do miasteczka. Chętnie przystajemy na propozycję, tym bardziej, że nasi filmowcy mają coś kręcić w okolicach kościoła. Całą rodziną wychodzimy w stronę centrum, ale pierwsze kroki kierujemy do kasy biletowej, aby potwierdzić rezerwację naszego miejsca. Po otrzymaniu wydruków i biletów relacji St. Pierre – Fortune w formule „open” idziemy w stronę planu. Zaskakująco duża grupa ludzi jest na głównym placu, bo do aktorów dołączył lokalny chór. Zauważamy również, że od dnia naszego lądowania w miasteczku położono już nowy asfalt. Ciekawe, czy na potrzeby komedii? Aby nie przeszkadzać śpiewającym i grającym (swoje role), szerokim łukiem obchodzimy plan zdjęciowy i idziemy do niewielkiego muzeum miejskiego.
Choć chwilę wcześniej pozwoliłem sobie na żarty odnośnie spodziewanego wyposażenia budynku, to po chwili odszczekuję swoje słowa. Oceniłem książkę typowo – po okładce. Wnętrze rzeczywiście jest niewielkie, ale starszy mężczyzna, który dba o eksponaty, z werwą o wszystkim opowiada. Również po angielsku, co ma dla mnie wielkie znaczenie. Pierwsza rzuca się mi w oczy mapa z zaznaczonymi dookoła wysp wrakami. Wygląda na to, że wzdłuż wybrzeża czai się najeżona masztami, stępkami i płetwami flotylla! Słyszeliśmy już wcześniej o niesławie tych wód – okolonych mgłami, sztormowymi wiatrami i mocnymi prądami. Dzisiejsze pomoce nawigacyjne rzeczywiście podnoszą bezpieczeństwo! Ciekawostką jest również, że akumulacja piasku na Isthme – łączniku miedzy Miquelon i Langlade – została znacznie przyspieszona przez rozbite kadłuby.
Wśród wielu sprzętów codziennego użytku tej niewielkiej rybackiej kolonii, prawdziwą perełką jest duża kolekcja zdjęć, która z niewiadomych przyczyn nie dotarła do właściciela po jego powrocie do Francji. Fotografie, choć wbrew woli twórcy, zostały w miejscu ich wykonania i wydatnie przyczyniły się do uchwycenia momentów historii, architektury, zwyczajów i stanowią ważny element tożsamości niewielkiej społeczności. Wizyta na piętrze muzeum pozwala zobaczyć jedyną w swoim rodzaju flagę Miquelon oraz rekonstrukcję scenki rodzajowej z życia poławiaczy dorsza, wraz z nieodłącznym elementem krajobrazu – dużymi drewnianymi kabestanami.
Zaspokoiwszy ciekawość udajemy się za naszą przewodniczką do siedziby małego teatru. Warto tutaj zaznaczyć, jak wiele inicjatyw podejmują mieszkańcy 600-osobowej wysepki! Mamy nawet okazję dołączyć do seansu, podczas którego prezentowane są fragmenty przedstawień granych przez tutejszych aktorów. W międzyczasie znika nam Daniel, który najprawdopodobniej przygotowuje się do pracy. Po powrocie do domu okazuje się, że nie tylko wyjął nasze pranie, ale i wstawił do suszarki! Dzięki temu mamy świeży komplet na dalszą podróż. Dowiadujemy się również o wyraźnym, skokowym wręcz rozwoju gustów kulinarnych Pupsi. Choć w poniedziałek jadła jeszcze moje skarpetki, to dzisiaj połakomiła się na upieczoną w domu brioche. Nie tylko apetyt zdumiewa. Iście cyrkowymi umiejętnościami musiała się wykazać terierka, aby z podłogi wskoczyć na krzesło, później na stół, a następnie na szafkę! Rozbawieni sytuacją, nakarmieni na drogę, wraz z naszymi francuskimi przyjaciółmi idziemy do terminalu. Żegnamy się i wchodzimy na pokład promu w stronę stolicy. Towarzyszy mi jak zawsze Pirat, którego zrobiła mi Klara w wieku zaledwie czterech lat. Od tamtego czasu, to mój nieodłączny kompan wszelakich podróży. Dziękuję, siostro!
Do St. Pierre docieramy wcześniej niż planujemy, bo i ruszyliśmy wcześniej niż zakładał grafik. Obrane na chybił-trafił miejsce noclegowe okazuje się trafne, bo po kwadransie marszu pod górkę znajdujemy się na trawiastym tarasie punktu widokowego na miasteczko, otoczeni stołami piknikowymi. Sprawdziwszy, czy żadna z tablic nie wieści zakazu dzikiego kempingu, przy ostatnich promieniach dnia rozkładamy nasze niewielkie mieszkanie, pamiętając o mailowym przyzwoleniu z informacji turystycznej.
Choć jesteśmy wyeksponowani na żywioły, to wiatr jest zaskakująco delikatny w porównaniu z ostatnimi dniami. Nic nie zapowiada deszczu, ale na pewno noc będzie chłodna, o czym świadczy rozgwieżdżone niebo nad naszymi głowami i obfita rosa pokrywająca gęstą murawę.
Paweł
Ostatnio nie mam czasu by tak skrupulatnie jak moja żona śledzić waszego bloga ( wiadomo ma więcej czasu ), ale zawsze gdy zajrzę jestem pełen podziwu wszystkich miejsc, które zwiedzacie. Jak zawsze przesyłamy gorące pozdrowienia z Sieradz, życzę nieustępliwości w pokonywaniu kolejnych wyznaczonych sobie celów. Ten rok przeleciał strasznie szybko i mam nadzieję, że przynajmniej nam zleci szybko czas do ponownego spotkania z wami.
P.S Rok fiskalny w USA kończy się we wrześniu zastanawialiście się co gdyby znieśli wizy ?
Nasi Drodzy G$G$S/W,
dziękujemy za dobre słowa i za pamięć o nas. Rzeczywiście, choć rok poza Polską przeleciał wiadomo kiedy, to stało się to bardzo szybko. Trochę tego się spodziewaliśmy. Pytanie było czy jest możliwość nadrobienia tych luk, które codziennie powstają. Odpowiedź każdorazowo przynoszą wszystkie wiadomości od bliskich nam osób – nie ma potrzeby „nadrabiania”, bo jedność ducha nie wymaga jednoczesnej jedności czasu i miejsca.
Dziękujemy i cieszymy się, że oprócz gromadzenia wspomnień, nasz pamiętnik ma wartość dla innych, w tym Was.
D&P
P.S. Co do Stanów… to już nie stać nas na Stany! 😉 trzeba nam co nieco zarobić, a gdzie i w jakich okolicznościach? Czas pokaże!