KwK: Śladem maskonurów
Dzień 46
24 września 2019
Informacja od Ricka i Pauliene o tym, że widzieli maskonury w Elliston, poderwała nas do 300-kilometrowego przelotu. Wyjeżdżamy zatem z półwyspu Burin i kierujemy się na Bonavista. Droga jest dobra, pogoda sprzyja, a my zza szyb możemy podziwiać piękno krajobrazu. Tak jak kilka dni przed przeprawą promową na Nową Funlandię jechaliśmy do Port Vieux w nocy, a wracaliśmy w dzień, tak i tym razem cieszymy się, że dane nam jest pojechać ponownie tą samą trasą. Wbrew przemożnej chęci, aby wszystko objeżdżać w kółko, czasami podróżujemy „tam i z powrotem” – jak Bilbo Baggins.
Po stu kilometrach przeskakujemy chwilowo na Trans Canada Highway o numerze 1 i po krótkiej przerwie w znanym nam już Clarenville gnamy dalej na północny wschód. Stopniały wszystkie góry lodowe mijające Terre-Neuve od wiosny do lata zanim zdążyliśmy je zobaczyć, a upraszczając nieco, każdy „standardowy” turysta chce je w tych okolicach podziwiać. Ponadto wieloryba, karibu i właśnie ptaka-klauna, czyli maskonura. Nie odbiegamy przy tym od wspomnianego standardu. Czując się szczęśliwi, że trafiliśmy na białuchy i karibu próbujemy swoich sił w ptasich gatunkach. Mewy mamy na co dzień, ale puffiny?
Po zjeździe z głównej, kręta droga doprowadza nas pod tablicę z dumnie brzmiąca nazwą „Puffin Viewing Site”. Kiwan został parędziesiąt metrów poniżej, a my na piechotę pokonujemy ostatni odcinek, przedzierając się po kamieniach przez borówki. W pewnym momencie niskich krzaków jest tak wiele, że nie chcąc się wracać, po prostu idziemy przez nie w gęste trawy, a po nich docieramy na właściwy trakt. Pierwsza z tablic informacyjnych zawiera kopię obrazu kobiety wpatrzonej w horyzont i odwróconej plecami do malarza. Tytuł głosi „Maybe next time”. Ciekawe jak będzie w naszym przypadku. Naszym holenderskim znajomym obejrzenie tych cudacznych ptaków zajęło trzy podejścia.
Próba pierwsza – prosto z marszu. Obiektyw przygotowany, wspomniane borówki pokonane, ptaków nie brak. Ale to nie te! Paskudne mewy przez swoje upierzenie udają maskonury. Maskaradę zdradzają jednak dzioby. Z rozpoznaniem rybożernego kormorana nie mam problemu. Dość napatrzyłem się na te ptaszyska na Mazurach i po dłuższej obserwacji straciłem do nich zamiłowanie. Chłodny wiatr nie przestaje wiać, skaliste krajobrazy nie różnią się za bardzo od widzanych dotychczas. Tylko wydeptana wokoło trawa zdradza, że miejsce szczyci się pewną popularnością. Pierwsza próba – pudło. Nie do końca jednak! Ja od tygodnia mam już wyostrzony zmysł zbieracki i nie odpuszczam brusznicy.
Nie będąc pewnymi legalności procederu, STARAMY się omijać parki narodowe w tym względzie. Poza tym wyjątkiem nasze zwyczaje są zwykłym naśladowaniem lokalnej społeczności, która nie bacząc na przepisy ruchu drogowego zostawia samochody gdzie popadnie (nawet na pasie ruchu, choć oddam sprawiedliwość, że bardziej przy prawej jego krawędzi) i rusza na pobocze po dary runa leśnego. Białe wiadra i harvesting combes, czyli grzebienie do zbierania cudów świadczą ponadto o dobrym przygotowaniu. My mamy własne dłonie, dość zmarznięte nawet. Dzielimy się obowiązkami. Dosia idzie do kuchni (znacie ją – z własnej woli), a ja zostaję na dworze (vel „polu”) i daję się ponieść owocowemu spełnieniu. Efekty są bardziej niż zadowalające!
W Kiwanie za to szef kuchni poleca racuchy z owocami, a wszystkie świeżo zebrane podczas wczorajszego spaceru. Obecność trzech rodzajów borówki można jeszcze zrozumieć, ale skąd pod koniec września maliny? Nie zastanawiam się długo, tylko zjadam swoją porcję ze smakiem. Szczerze? Nawet zapominam, że puffinów nie było! Nie płaczę więc nad ich brakiem tylko robimy drugie podejście. Zgadniesz rezultat? Ptaków jak nie było, tak nie ma. Nie wszystkich jednak, bo inny wdzięczny, mały zbieracz jagód podszedł bardzo blisko naszego czterokołowca i został upolowany przez obiektyw. Puffiny – ZimneKiwi 2:0.
Odpuszczamy kwitnięcie w samochodzie i przenosimy się na nieodległy cypel Bonavista. Mając cień nadziei na zobaczenie maskonurów obserwujemy jednak inne dziwo – kamienny most wytworzony przez morską wodę. Ten przynajmniej jest na miejscu przez okrągły rok i nie odlatuje do ciepłych krajów. Ciemnieć zaczyna. Gdzie znaleźć nocleg? Może na zamkniętym campingu, który minęliśmy po drodze? Żwirową drogą przedostajemy się pod latarnię morską. Do tej pory samotni, teraz o dziwo jedziemy w sznurze samochodów, który wolno pokonuje krętą szosę. Jeszcze dziwniej jest na końcu, kiedy na niewielkim rondzie przy parkingu połowa ich… zawraca. Najwyraźniej jest to miejsce, do którego dojeżdżają wszyscy ci, którzy chcą podbić wskazanie licznika swojego pojazdu. Takich dziwnych gości, którzy nawet na chwilę nie wyjdą z samochodu, będziemy mieli do późnej nocy. Oprócz nas, w dole, pod latarnią, stoi jeszcze niewielki kamper. Nie nawiązujemy znajomości, ale i nie przeszkadzamy sobie.
Dzień 47
25 września 2019
W dziennym świetle krajobraz wokół przylądkowych zabudowań wygląda okazalej niż wczoraj. Przyznam szczerze, że wiać nie przestało, a temperatury oscylują wokoło niskich, jednocyfrowych liczb pierwszych. Rozgrzewa nas myśl, że może tam, gdzieś w Elliston czeka na nas puffinowa rodzinka. Spakowane do odlotu ptaki mają tylko jedną rzecz do załatwienia przed przeprowadzką – pamiątkowe zdjecie z nami. Nie możemy ich zawieść!
Trochę szwankuje mi zmysł orientacji, ale w jakiś sposób jednak docieramy na wczorajsze miejsce. Tym razem, idąc w stronę nadbrzeżnych skał zwracamy większą uwagę na ilość piwniczek-ziemianek, nazywanych tutaj root cellars. Będąc tak skoncentrowanymi na lokalnej faunie, całkowicie umknęłaby nam ciekawostka. Na pewno dla „ludzi zachodu” takie dziwo jest bardziej atrakcyjne, bo my mieliśmy okazję widywać podobne architektoniczne cuda w Polsce, ale rzeczywiście Półwysep Bonavista z nich słynie i wiele z nich się tu znajduje. Co do krasnych ptaszydeł – wygrywają z nami tegoroczną bitwę, zwyciężając ostatecznie 3:0. Na otarcie łez, ludzie mieszkający obok wejścia na punkt widokowy, za szybą swojego pickupa umieścili napis „Przepraszamy, puffinów brak”. Aż wróciłem, aby zrobić zdjęcie. Za kierownicą samochodu siedział mężczyzna, z którym zamieniamy wesołe spojrzenia. Czym w końcu mam się martwić, skoro moja kochana żona godzinę wcześniej zebrane wczoraj borówki zamieniła w polane syropem klonowym… pancakes! I to wszystko w potężnej, kiwanowej kuchni 🙂 Mam wielkie szczęście? Wiem!
Aby od zbyt długiego przebywania w pozycji siedzącej nie zaburzyć krążenia, chodzimy po różnych pieszych szlakach. Te, zazwyczaj dobrze przygotowane, są turystyczną wizytówką Kanady. Teraz mamy szansę zobaczyć trail, reklamowany obecnością w czołowej trzydziestce kontynentu. Nie możemy się doczekać. Wielka Bay of Trinity mieści wiele miejscowości, ale szybko docieramy na punkt startowy i zaczynamy przechadzkę. Teren wznosi się i opada. Kładki wiodą przez bagna i podmokłe łąki, schody ułatwiają pokonywanie stromych wzniesień. Lepiej to, czy gorzej od naturalnych trudności? Nie nam oceniać. Tutaj tak jest, że jeżeli można postawić mostek, to się go stawia, żeby było łatwiej. Nie wszystkie wytrzymują co prawda próbę czasu – bez konserwacji surowa sosna nie przetrwa wielu sezonów. Na Skerwink Trail wszystko jest jednak pod kontrolą. Szlak ma już ponad dziesięć lat i jeżeli można tak określić – trzyma się bardzo dobrze. Przez kipiące od owoców borówki, zwalone sztormowymi wiatrami drzewa, punkty widokowe znad skalistych zboczy, zamykamy pętlę i znikamy wewnątrz samochodu. Przenikliwy wiatr daje o sobie znać.
Już jest „dobrze” popołudniu, a przed nami jeszcze ponad dwieście kilometrów do przejechania. Kolejnym celem jest pierwsza stolica wyspy – francuskie Pleisance. Moja czujność za kierownicą wzmaga się wraz z gęstnieniem mgły. Zapada zmrok, wiele tablic po drodze ostrzega przed największą zmorą podróżnych – łosiem. Na Mazurach miałem już kilka bliskich spotkań, więc znam niebezpieczeństwo. Jedziemy wolniej, co wydłuża nam drogę. Długie odcinki pomiędzy mijanymi miejscowościami potęgują chęć dojechania do Placentii (tak zostało przemianowane miasto po zdobciu przez Brytyjczyków), aby się nie rozmieniać na drobne. W pewnym momencie wydaje mi się, że coś widzę i mocno zwalniamy, ale fatamorgana się nie materializuje. To jeszcze bardziej wytęża moje zmysły. Zaledwie kilka minut później skupiona uwaga i hamulce ratują nas przed wjechaniem w zagubione zwierzę.
Mimo obecności barierek na rampie łączącej główne drogi, po wjechaniu w zakręt stajemy jak wryci. Strzał adrenaliny dla nas, a dla ociężałego zwierzaka zbyt jasne światło reflektorów. Każdy musi znaleźć jakieś wyjście. My czekamy na to, co zrobi on. Wysoki łoś nieśpiesznie znalazł jakoś koniec metalowego parkanu i po chwili zniknął nam w czerni nocy. Bez dalszych przygód docieramy na wskazane przez iOverlander miejsce i idziemy spać. Przygoda mała, ale jednak jest. Ponieważ nasz dzisiejszy nocleg mieści się gdzieś na terenie dawnej bazy wojskowej, to jego znalezienie nie jest tak łatwe, jak napisałem. Świateł latarni brak, nawigacja nic więcej nie podpowiada, ciemno dookoła i drogowskazów też nie widać. Przy tej aurze raczej nie pyta się przypadkowego przechodnia o drogę, tylko napotkawszy takowego sprawdza, czy drzwi aby na pewno są zamknięte od wewnątrz. Jednak po kilku pętlach, wjeżdżamy na coś, co wydaje się nam być opisywanym publicznym miejscem postojowym. Świadczy o tym obecność toalet i duża wiata. Reszta póki co skąpana jest w czerni. Jutro pewnie okaże się, gdzie trafiliśmy.
Paweł