KwK: Stolica i jej okolica
Dzień 50
28 września 2019
Gdy rano otworzyliśmy oczy, parking był szczelnie wypełniony samochodami. To utwierdziło nas, że czas wstawać i zwolnić ostatnie miejsce. Przed wyjazdem uwieczniliśmy jeszcze porcik, na wybrzeżu którego nocowaliśmy. Przy jednym z pomostów dostrzegliśmy nawet łódkę, z którą mijaliśmy się na trasie już parokrotnie i to rozpoczynając w labradoskim Red Bay! Fenomenem tej łajby jest nie tyle sam fakt jej istnienia, co załoga, na którą składa się małżeństwo z dwójką kilkuletnich synów! Po analizie gabarytów pływadła i warunków atmosferycznych zdaliśmy sobie sprawę, że cała czwórka musi być niezwykle zdyscyplinowana i dzielna. No cóż, kolejny przykład dla osób twierdzących, że z dziećmi to już nie da się podróżować 🙂
Dzień rozpoczęliśmy od wizyty na lokalnym Farmer’s Market. Zapragnęliśmy odmiany od produktów kupowanych w sklepach sieciowych. Asortyment dostępny w odwiedzonym przez nas miejscu był bardziej niż satysfakcjonujący. Na straganach zieleniły się sałaty i kapusty, kontrastując z intensywnie pomarańczowymi marchewkami. Między nimi swe dorodne kształty prezentowały i inne, apetycznie wyglądające warzywa. Na hali targowej oraz w samochodach dostawczych oferowano szeroki wybór mięsa, o różnym pochodzeniu i sposobie przyrządzenia. Pod dachem ponadto zachęciło nas stoisko z darami oceanu (skusiliśmy się na porcję wędzonego halibuta – zjedzona kilka dni później, uraczyła nasze zmysły dawno zapomnianym smakiem i aromatem). Wystawcy zachęcali również do zakupu leśnych grzybów oraz domowych wypieków (jaka miła odmiana od napuszonego chleba czy podpłomyków/tortili własnej roboty!). Między tymi wszystkimi smakowitościami można było nacieszyć oczy (lub nabyć) rękodziełem wytworzonym z włóczki, drewna, kamieni lub farb oraz pędzla. Targ opuszczaliśmy z tylko trochę lżejszym portfelem, ale za to z pełnymi rękami.
Nasz plan na sobotę obejmował pętlę po cyplu na północ od stolicy Nowej Funlandii. Choć kilka punktów nanieśliśmy na mapę rzeczy wartych odwiedzenia, to w większości postanowiliśmy kierować się przydrożnymi kierunkowskazami. Tak też trafiliśmy na pierwszy, niewielki parking przy małej zatoce. Tu doczytaliśmy historię Terry’ego Foxa – sportowca z protezą jednej nogi, którego marzeniem było dotarcie biegiem ze wschodu na zachód Kanady i symboliczne przelanie wody zaczerpniętej z Atlantyku do toni Pacyfiku. Niestety rozwój nowotworu spowodował przerwanie maratonu, a ostatecznie kosztował go życie.
Z tego samego parkingu ruszyliśmy na krótki spacer wzdłuż brzegu, by osiągnąć Middle Cove Beach. Tu również tablica wyjaśniła historię położonej w dole plaży, na którą przez wiele lat ocean wyrzucał tysiące małych rybek – gromadników, których szczątki wykorzystywane były przez miejscową ludność do nawożenia pól uprawnych.
Kilka kilometrów dalej naszą uwagę przykuł zakątek w miejscowości Flatrock. Niewielkie kotwicowisko, na którym kołysały się nieliczne, małe łódeczki rybackie okolone było niewysokimi skałami i zwieńczone kamienistą plażą. Jak zwykle w miejscach, do których docierają zdobycze z połowów, całe nabrzeże obsiadły duże, silne mewy, które przeganiały się z miejsca w miejsce.
Dopiero po okrążeniu cypla i wjechaniu na pobliskie wzgórze jasna stała się nazwa uprzednio odwiedzonej miejscowości. Faktycznie, jako jedyna położona była na skale wystającej niewiele ponad poziom wody. Na tymże wzniesieniu odnaleźliśmy tablicę pamiątkową po wizycie papieża Jana Pawła II i ładnie zachowaną Drogę Krzyżową, której rzeźbione stacje rozmieszczone były dookoła groty – kopii tej z francuskiego Lourdes. Obeszliśmy całość i nieco zmarznięci wróciliśmy do Kiwana. Paweł jeszcze zrobił pamiątkowe zdjęcie naszego OSZCZEPU wymierzonego we Flatrock, ponieważ skojarzył nam się z działem broniącym wód terytorialnych 😉
W celu rozgrzania się i uzupełnieniu braków w żołądkach chwilę później zaparkowaliśmy w kolejnej, niewielkiej zatoczce, ale tym razem zrezygnowaliśmy z opuszczania wnętrza samochodu. Ponieważ nasz przewodnik niczego więcej nie zachwalał w okolicy, a my chcieliśmy jeszcze tego wieczoru sklecić kilka słów na blog, zdecydowaliśmy się przenieść prosto na wyszukany na iOverlanderze parking – rotundę. Tu widoki nas zachęciły do ponownego opuszczenia pojazdu. Przechadzka po kamienistej plaży pozwoliła odetchnąć na koniec dnia świeżym, morskim powietrzem. Spacer w stronę przeciwną zawiódł nas na jeden z etapów East Coast Trail, którego całość ciągnie się przez ponad 300km! Zachód słońca szybko nas jednak zawrócił z trasy.
Po skorzystaniu z całkiem dobrego zasięgu i względnego spokoju na pisanie rozpoczęliśmy przygotowania do noclegu. Na finiszu naszych działań parking zaczął zapełniać się samochodami wypełnionymi imprezowo nastawioną młodzieżą. Ponadto wcześniej zaniepokoiły nas poczynania dwóch innych pojazdów. Ponieważ dawno postanowiliśmy, że będziemy opuszczać każde miejsce, w którym czujemy się niekomfortowo, podjęliśmy decyzję o opuszczeniu tego polecanego, malowniczego zakątka. Bez poczucia straty przenieśliśmy się na parking pod Walmartem, gdzie niczym nie niepokojeni dotrwaliśmy rana.
Dzień 51
29 września 2019
Zachęceni sukcesem Ricka i Pauliene postanowiliśmy uczcić niedzielę darmowym pysznicem. Z samego rana zawitaliśmy u wrót Pippy Parku z pytaniem o możliwość odświeżenia. My również uzyskaliśmy dostęp do kempingowych łazienek. Choć nasi holenderscy towarzysze pisali o braku ciepłej wody, to temperatura, która poleciała mi na głowę pozytywnie mnie zaskoczyła. Oczywiście odbiegała od ulubionego wrzątku, ale stanowiła średnią między tą wymarzoną, a dostępną w OSZCZEPIE. Wypucowani przez chwilę jeszcze rozważaliśmy opcję tutejszej pralni, ale postawiliśmy na nasze „bumpy” wiadro.
Paweł odnalazł informację, że warto zapuścić się w portowe uliczki przy Petty Harbour. Gdy dotarliśmy na miejsce siąpił deszcz, skorzystaliśmy więc z mini-parasolki, którą za radą Oli wozimy ze sobą. Głęboko wcinająca się w ląd zatoka okazała się niewielka, ale za to pocztówkowa. Bezpieczną przystań dla statków odgradza masywny falochron z niewielkim przesmykiem po środku. Zastaliśmy tu też kilka chatek wybudowanych na palach, liczne sieci i klatki do połowów oraz kolejną tablicę informacyjną. Z niej dowiedzieliśmy się, że to właśnie tu Roger Bidgood rozkręcił pierwszy biznes na rybołówstwie. Zmiana polegała na tym, że skupował świeże dorsze, które masowo przerabiał na produkty puszkowane, a odpady przeznaczał na nawóz do upraw. Dla poławiaczy było to duże udogodnienie, ponieważ nie musieli już sami suszyć swoich zdobyczy, a następnie jechać na rynek w celu sprzedaży. Roger dzięki dobrym, stałym stawkom miał wyłączność na złowione sztuki. Zdobycze technologii po 1980r. pozwoliły masowo sprzedawać mrożone ryby, co bardzo zmieniło przemysł kierując go na dzisiejsze tory biznesu.
Liczne znaki i wycieczki po mieście zachęcały do odwiedzenia tajemniczo brzmiącego „The Rooms”. Bryła budynku również nie była dla nas zbyt zachwycająca – nadal nie przekonaliśmy się do sztuki MODERN, ale po uzupełnieniu wiedzy o to, co znajduje się w środku postanowiliśmy zobaczyć miejsce. I tym razem spotkała nas nieoczekiwana sposobność – akurat tego dnia wystawy można było zobaczyć bezpłatnie. Zostały nam prawie dwie godziny do umówionego spotkania z bratankiem ks. Joya Paula (u którego nocowaliśmy w Lab City), więc ruszyliśmy na piętro oferujące wystawę o tragicznej historii „pierwszych pięciuset” Nowofunlandczyków podczas I Wojny Światowej. „Szlak Karibu” wiódł z Kanady do Turcji, następnie uczestniczył w bitwie nad Sommą. Niedoposażona armia znacznie odbiegała przygotowaniem od innych walczących. To zdecydowało o katastrofalnych skutkach dla żołnierzy, z których większość poniosła śmierć na froncie. Bogate zbiory zdjęć i szczegółowe informacje pozwoliły nam zagłębić się w życiorysy poszczególnych Newfees. Dowiedzieliśmy się, jak restrykcyjne normy poboru do wojska z każdym kolejnym miesiącem ulegały łagodzeniu. Na innych ścianach tablice opowiadały o brygadach drzewnych odpowiedzialnych za budowanie zasieków i okopów – tu mogli udzielać się mężczyźni, którzy nie zostali zakwalifikowani na stanowisko żołnierza. Pawłowi szczególnie zapadł w pamięć fragment o wełnianych skarpetach robionych i wysyłanych przez liczne ochotniczki dla armii. Prezentowane również były stroje z tego okresu (nawet mogłam zrobić sobie zdjęcie w ubraniu sanitariuszki), odznaczenia oraz wyposażenie walczących. Czas nam szybko upłynął, tak, że nie zdążyliśmy zobaczyć wystawy na ostatnim piętrze dotyczącej historii naturalnej regionu. Jednak bardzo nas cieszyło, że tak wiele, niespodziewanie skorzystaliśmy.
W umówionej kawiarni już czekał na nas Aswin. Przy kawie i ciastkach rozmowy toczyły się długo, wzajemnie zainteresowani byliśmy swoimi historiami. Zaimponowało nam, że nasz nowy znajomy w wieku 18 lat podjął decyzję o samotnej podróży do Kanady i podjęciu na miejscu studiów z pracą na przemian. Choć zadowolony z decyzji przyznał, że nadal nie wie, czy po ukończonej edukacji wróci do Indii czy zostanie w północnej Ameryce. Gdy i tym razem czas nam się skurczył, spacerując po mieście odprowadziliśmy kolegę pod The Rooms (też nigdy wcześniej nie miał okazji zwiedzenia wystaw) i życząc powodzenia rozeszliśmy się.
Na godzinę 17:00 chcieliśmy dotrzeć na Mszę Świętą Trydencką, więc pozostałe minuty przeznaczyliśmy na kontynuację naszego bagażnikowego prania i punktualnie stawiliśmy się w kościele pw. Św. Piusa X. I tym razem bardzo duże wrażenie wywarła na nas Eucharystia prowadzona w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego. Mieliśmy szczęście, ponieważ z braku regularnego chóru tylko raz na kwartał odprawiana jest „High Mass”, na którą załapaliśmy się. Kolejna będzie dopiero w lutym 2020!
Ponieważ już zmierzchało, wszystkie publiczne pralnie były zamknięte. Postanowiliśmy wrócić do Pippy Park i zobaczyć, czy tam będziemy mieli jeszcze szansę wysuszyć nasze ubrania. Na szczęście Laundromat okazał się czynny 24/7, więc wrzuciliśmy ładunek do bębna. Czas oczekiwania spędziliśmy aktywnie, tym razem zamieniając się rolami w kuchni. Paweł podjął się przyrządzenia burgerów z kupionych wczoraj produktów, a ja zabrałam się za „blogowanie”. Mój mąż przygotował przepyszną i sycącą kolację, której aromat długo wypełniał Kiwanowe przestrzenie pobudzając nasze ślinianki do wytężonej pracy. W tych miłych okolicznościach doczekaliśmy końca cyklu suszenia i z pełną miską czystej odzieży przejechaliśmy na ten sam, co poprzednio parking. Tym razem prócz nas nocowali tu inni podróżnicy, my w minivanie, oni – w dużej, rozkładanej i ogrzewanej przyczepie…
Dominika