KwK: Malowniczy koniec nowofunlandzkiej epopei
Dzień 56
4 października 2019
Choć, jak twierdzi gospodarz, śpimy przy ruchliwej drodze, to ze snu zrywa nas dopiero budzik. Rzut okiem w domu pozwoli ustalić, że na razie wstał tylko tata i Rocky. Niedługo później, do wyrwanych spod władzy Morfeusza, dołączają Ashley i Nolan. Zaczynamy prowadzić rozmowy, które przeciągają się na tyle, że w międzyczasie robimy pranie i suszenie naszej odzieży. Ja już się rozgadałem na dobre, już wrzucam czwarty bieg, a tu trzeba jechać. Szczęśliwie zbiegło się to z wyjściem taty i syna do pracy, więc bez poczucia straty opuszczamy gościnne progi. Długo później jeszcze rozmawiamy o prostej i życzliwej otwartości dopiero co poznanych ludzi.
Jednym z bardziej emocjonujących tematów były szeroko komentowane w kanadyjskich mediach polowania na foki. Praktycznie przyjętym za pewnik stwierdzeniem, jest konieczność zakazania „brutalnych polowań” na te morskie ssaki. Nasi rozmówcy mówią o tendencyjnie przedstawianych zdjęciach zabitych młodych na śniegu, gdzie kontrast czerwieni krwi i bieli puchu robi ogromne wrażenie na odbiory, który nie zdaje sobie sprawy ze specyfiki regionu i manipulacji. Ponadto polowanie czymś w rodzaju pejcza, czy bata jest nonsensem, a to kolejna scena, która kształtuje opinię społeczną. Samo odławianie zwierzyny nie odbiega od sposobu stosowanego na ich lądowych kuzynów – z użyciem sztucera. Zbyt liczna populacja fok zaburza rybi ekosytem, prowadząc do znacznego spadku ich ilości dookoła Nowej Funlandii. Nie mając naturalnych wrogów, ssaki te podlegają obecnie kontroli liczebności i stosownych licencjach-limitach. Ponadto Newfees wiedzą od pokoleń jak użytkować całość pozyskanego zwierzęcia. To, co wybija się na pierwszy plan naszej rozmowy, to brak rzetelnej debaty w mediach na ten temat. Prezentowane jest tylko emocjonalne i płytkie stanowisko o konieczności wprowadzenia całkowitego zakazu polowań bez wysłuchania drugiej, rdzennej strony.
Przeczytawszy o możliwości zwiedzenia ekspozycji w budynku policji, po pożegnaniu się z naszymi hojnymi gospodarzami, obieramy kurs na komisariat. Royal Newfoundland Constabulary jest jednostką o najdłuższych tradycjach w kraju. Początki sił porządkowych mają swoje źródło w sprawowaniu władzy sądowniczej na terytorium wyspy w imieniu Królestwa przez… kapitanów statków. Zwyczajowo najwyższy urząd w roku obejmował ten z nich, który najwcześniej dopłynął na wiosnę do brzegów Terre-Neuve. Z czasem, rozwój osadnictwa wymusił utworzenie sformalizowych struktur, które mają swoją kontynuację do dzisiaj. My pamiątkę od RNFC mamy już od chwili zwiedzenia Churchil Falls, którą bez przerwy wozimy na desce rozdzielczej…
Kiwan, w kolejnej odsłonie dzisiejszego dnia, zawozi nas na wzniesienie górujące nad miasteczkiem. Podziwiamy widok na zatokę wciętą bardzo głęboko między wysokie szczyty, co tworzy z niej doskonale, naturalnie osłonięty port. Podczas przetaczania się huraganu Dorian nad okolicą, poinofrmowano nas, że właśnie w Corner Brook schował się nasz odwołany prom. Główną personą na odwiedzanym przez nas miejscu jest figura Jamesa Cooka.
Choć na kartach europejskiej (i światowej) geografii zapisał się przed wszystkim ze względu na wzięcie udziału w trzech wyprawach dookoła świata, to upamiętnienie na Nowej Funlandii zawdzięcza głównie pięcioletniej pracy na wyspie jako bardzo zręczny kartograf. Jego dokładność w nanoszeniu informacji na mapę oraz zaopatrywanie jej dodatkowymi opisami o dostępnych surowcach stanowiły podstawę nawigacji przez prawie sto lat! Dla porównania efektu jego wysiłku na jednej z tablic przedstawiono kontur Nowej Ziemii z XVIII wieku i jej dzisiejsze odzwierciedlenie. Znajdziesz trzy różnice w konturze?
Dominika wynajduje ciekawostkę w postaci licznych skamielin wyrzuconych przez rzekę w Stephenville. To ponoć szczątki potężnych paproci, które poprzedzały rośliny okrytonasienne. Nie wiemy czy tak było, ale zaintrygowani faktem wybieramy się na miejsce. Szlak nie jest jednak dobrze oznaczony, więc dotarcie do niego zajmuje nam trochę czasu. Właściwie nawet na ostatnich metrach, wiedzeni odnalezionymi w końcu tabliczkami, zawracamy po wylądowaniu wśród… truskawek. Moje gramolenie się samochodem wśród ścieżek przy poletku widzi sam właściciel miejsca, który życzliwie wskazuje nam miejsce postojowe poniżej. On sam udostępnia część swojej posesji pro publico bono, bo jak twierdzi, choć posiada większość ziemii w okolicy – czy można w ogóle powiedzieć, że ktoś coś posiada? W pierwszym momencie myślę, że to zawiła filozoficzna ekwilibrystyka, w drugim – przecież to zaskakująco znajome, biblijne podejście.
Na koniec, po powrocie ze ścieżki biegnącej brzegiem rzeki, mamy jeszcze okazję dopytać o szczegóły konstrukcji pieca chlebowego. Okazuje się, że to nie lada gratka – takie są specjalnością półwyspu. Syn gospodarza sympatycznie dzieli się szczegółami i mówi o żmudnej pracy rozpoczętej w zeszłym roku. Na koniec dostajemy mocne przykazanie wyjazdu na Cape St. George zobaczyć jeden z największych klifów zachodniego wybrzeża. To ponoć must see całej Nowej Funlandii! Choć na początku niepewni – wybieramy się na szlak francuskich osadników i docieramy do – skądinąd przypadkowego – celu.
Zadbany parking upamiętnia historie przesiedleń francuskich emigrantów po przegranej wojnie siedmioletniej. Traktat Paryski pozostawił jednak St. Pierre i Miquelon w rękach Króla Ludwika. Niemniej, nie wszyscy wyjechali, stąd w Mainland i Louders wciąż żywy, pomimo wielu lat, jest język znad Sekwany. Tylko kilkadziesiąt metrów dzieli nas od poleconego nam klifu, do którego podjeżdżamy Kiwanem, bo mocno wieje chłodny wiatr.
Widoki rzeczywiście są spektakularne! Na koniec jeszcze przypadkowo spotkany mężczyzna opowiada nam w skrócie historię Red Island. Ta, kilkaset lat temu – podczas niskiej wody – miała być połączona wąskim paskiem lądu z Terre-Neuve (stąd nazwa miejscowości – Mainland). Skąd jednak biorą się korzenie nazwy „Czerwona Wyspa”? Nasz rozmówca twierdzi, że z powodu uprawianych… truskawek. Choć rzeczywiście płaski szczyt skrawka lądu jest trawiasty, to trudno nam w to uwierzyć. Może chodziło o borówki? Na odnotowanie zasługuje również fakt, że na Red Island było więcej mieszkańców niż na przyległym – o wiele większym terenie.
Mimo późnej pory postanawiamy dojechać w pobliże terminalu promowego w Port aux Basques. Z uwagi przed łosiami nieco zdejmuję nacisk na pedał gazu. W pewnym momencie, włączając się na rozjeździe do „jedynki”, popełniam błąd i nie wiedząc, w którą stronę skręcić, zatrzymuję samochód na wyłączonym z ruchu fragmencie drogi pośrodku. Po chwili, upewniwszy się co do właściwego wyboru jedziemy dalej. Po zaledwie kilku sekundach nagle widzimy, jak nasz wielki „nieprzyjaciel” stoi zaraz po drugiej stronie siatki i to tuż przy bramce! Bowiem przez ostatnich kilkadziesiąt kilometrów nowofunlandzkiego odcinka Transcanada Highway, ogrodzenie jest dodatkowym zabezpieczeniem przed tymi zwierzętami. Wyposażone dodatkowo w przejścia otwierające się w jedną stronę, są w stanie również przepuścić zabłąkanego rogacza z powrotem do przeznaczonego mu rewiru. Czy ten osobnik czekał na nas? Czy Opatrznościowe wyroki zatrzymały nas po środku zjazdu właśnie z tego powodu? Bez dalszych zawirowań dojeżdżamy na miejsce noclegowe w Grand Bay West, gdzie kilka innych kamperów już włączyło tryb nocnej ciszy.
Dzień 57
5 października 2019
O poranku większość pojazdów na parkingu przy plaży już opuściło swoje miejsca. Został tylko jeden, na niemieckich tablicach rejestracyjnych. Choć taki widok należy do rzadkości, to czasami spotykamy miłośników caravaningu, którzy z Francji, Holandii, Niemiec czy Polski przywożą w kontenerach swoje cudeńka. Ciesząc się z dostępności wody i publicznych sanitariatów, wykorzystujemy przebieralnie w charakterze pokoju kąpielowego. Miska ciepłej wody wystarczała w dzieciństwie podczas wyjazdów na wieś, dlaczego nie miałaby się sprawdzić teraz?
Moja rozmowność, a Dominiki cierpliwość zostają wystawione na próbę, bo kiedy żona była w trakcie spraw higienicznych, ja jestem zobowiązany zagotować wodę i niezwłocznie po niej również się wykąpać. Tym bardziej, że chwilę wcześniej zaznaczam, że „na prawdę nam się śpieszy”, bo przed bramki wjazdowe na plac przed promem należy ustawić się najpóźniej na dwie godziny przed planowanym oddaniem cum. Zaciekawiona, a jakże – naszym OSZCZEPem (ten na prawdę robi furorę) – starsza pani, zaczyna ze mną krótką pogawędkę. Gwoli sprostowania, obydwojgu nam się wydawało, że ta trwać będzie tylko krótką chwilę, ale faktycznie – zapominamy się w rozmowie. Moją rozmówczynią okazuje się węgierska uciekinierka z 1956 roku. Naszym punktem wspólnym okazuje się część hitorii – powojennnej sowieckiej okupacji i niechlubnego udziału Ludowego Wojska Polskiego w tłumieniu Węgierskiej Wiosny.
Z konwersacji wyrywa mnie wewnętrzny głos przypominający o tym, że żona prosiła, aby sprawdzić po pięciu minutach od jej wejścia, czy drzwi do przebieralni nie są zatrzaśnięte. Kolejny – zewnętrzny głos – nawiązuje do mojego wcześniejszego pośpiechu. Faktycznie! Do zaplanowanego przeze mnie czasu wyjazdu w stronę terminala zostało tylko pięć minut! Zbieram się w sobie, gotuję wodę. W takich momentach zazwyczaj musi zabraknąć gazu w kuchence. Nie inaczej jest teraz. Nie przejmuję się – najwyżej umyję się na chłodno. Na moje szczęście ten poranek nie miał przejść do historii, jako najgorszy w moim życiu, więc kwadrans później ja jestem umyty w letniej wodzie i jedziemy na terminal.
Po sprawdzeniu przez kontrolę fitosanitarną, czy nasze cztery ziemniaki nadają się na pasażerów promu Highlander, zostajemy ustawieni w kolejce w linni numer dziesięć. Na szczęście pracownik „sanepidu” nie pomniejszył zapasów jedzenia. Pewnie ulitował się przez widoczną na bocznych drzwiach rdzę… Zaparkowani dopijamy poranną kawę, a później robimy kolejną w kubek termiczny. Właściwie tę drugą zaczynamy robić w momencie, gdy przez megafony rozlega się informacja dla kierowców, że boarding wkrótce się rozpocznie. Niemniej delikatna nerwowość towarzysząca przygotowywaniu aromatycznego napoju nie spowodowała uszczerbku na mieniu i zdrowiu.
Wciąż podziwiamy gabaryty statku, który jest największym z dotychczasowych, na których przyszło nam być podczas tej podróży. Dwustumetrowa jednostka ma dwie rampy załadowcze – górną i dolną. Zanim wjeżdżamy w czeluści „podziemnego” parkingu, obserwujemy wyjeżdżający ze środka dziwny, mały ciągnik siodłowy. Zagadka rozwiązuje się, gdy widzimy iż wewnątrz większość dużych naczep stoi nieprzymocowana do „tirów”. Kolejna obserwacja – są to głównie chłodnie. Mamy naoczny dowód, skąd biorą się szeroko omawiane na wyspie wysokie ceny artykułów spożywczych. Nasz prom do Sydney (sic!) w Nowej Szkocji (jak to określiła Kasia – „przezabawne są te nazwy – promem z Australii do Europy”) ma kilka pokładów dla pasażerów. W ofercie są dwu- i czteroosobowe kabiny z prysznicami en suite, miejsca siedzące w wesji luksusowej oraz darmowe siedzenia, które jednak komfortem wyprzedzają fotele w samolotowej klasie ekonomicznej.
My lokujemy się w pierwszym rzędzie z widokiem na rufę z dwóch powodów – najmniej wtedy widać rozstawione dookoła ekrany telewizorów oraz jest najwięcej przestrzeni na nogi. Duża przestrzeń oferuje restaurację, dwie kawiarnie i sklepy rodem z lotniskowych stref bezcłowych. Czas spędzamy na pisaniu i drzemaniu. Zaskakuje nas, że tak duża jednostka jest wyraźnie kołysana przez fale, ale widok za oknem potwierdza nasze przypuszczenia, że na Atlantyku wieje mocniej niż na Nowej Funlandii.
Docieramy na miejsce z dokładnością co do minuty, przestawiamy zegarki o pół godziny wcześniej (teraz do Polski z powrotem mamy pięć godzin) i jedziemy uzupełnić zapasy jedzenia i paliwa. Ceny benzyny szczególnie nas zaskakują, bo po raz pierwszy od dawna tankujemy 1,14CAD/l. Cieszę się, że nie zdążyliśmy napełnić baku w Port aux Basques. W ten sposób oszczędzamy osiem dolarów. Z braku lepszych pomysłów ustawiamy się na noc pod Walmartem, wcześniej sprawdziwszy, że w polskiej parafii w Sydney jest Msza Św. jutro o 9.30. A czym dzisiaj zaskoczy nas Dominika? Mnie nie przestaje zadziwiać – na kolację jemy świeże bułki upieczone… na patelni!
Paweł