KwK: Lobstery, pływy i sery
Dzień 66
14 października 2019
Tym razem nasze spacery rozpoczęliśmy od wizyty w centrum informacji turystycznej. Krótkie pytanie „co warto zobaczyć w okolicy?” przerodziło się w dłuższą pogawędkę, z której dowiedzieliśmy się m.in., że pracownica kiedyś była trenerem „soccera”, a wyspa St. Pierre należy do jej ulubionych. My po raz kolejny streściliśmy naszą historię, po czym udaliśmy się na przechadzkę po tym niewielkim, portowym miasteczku.
Zakątek, choć urodziwy, nie wkradł się głębiej w obszar naszych zainteresowań. Krótki szlak pieszy po przybrzeżnych skałach odpuściliśmy po analizie ilości osób przypadających na metr kwadratowy. Podobne widoki i trasy przemierzyliśmy już kilkukrotnie, w bardziej sprzyjających okolicznościach. Zacumowane przy osłoniętym nabrzeżu łódki rybackie tworzyły ładną kompozycję, ale tym razem brak słońca wpłynął na nasze mniejsze uznanie dla scenerii. Dla pamięci cyknęliśmy parę zdjęć tego najpopularniejszego porciku w południowej części Nowej Szkocji. Jak na głodomory przystało, najmocniej zaciekawił nas foodtruck oferujący apetycznie, a zarazem nieco tajemniczo brzmiące „lobster rolls”. Dogłębnie przestudiowane menu, ze względu na ceny przekonało nas, że nie jesteśmy aż tak bardzo głodni. Bar na kółkach również doczekał się pożegnalnego zdjęcia i nie chcąc tracić więcej czasu wróciliśmy do Kiwana. Po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się na chwilę przy szykowanych na sezon klatkach na lobstery. Ciekawe, czy każda z pułapek znajduje swojego mieszkańca?
Pięknymi, krętymi drogami kontynuowaliśmy jazdę na zachód , wzdłuż wybrzeża. Mijaliśmy malowniczo położone miasteczka, otoczone kolorowymi lasami, a kształty drzew odbijały się w lustrzanej niemal wodzie. Co kilka minut zwalnialiśmy, by nacieszyć oczy widokiem. Ciężko było zadecydować, która miejscowość jest ładniejsza od drugiej. Przy jednym rozjeździe zatrzymaliśmy się rozśmieszeni ilością znaków. Wysłaliśmy zdjęcie do Ricka, mając w pamięci słowa Pauliene, że jej mąż zawsze czyta wszystkie tabliczki przy drodze.
Ślimaczym tempem dotoczyliśmy się do Mahone Bay. Tu zatrzymaliśmy się na jedynym słusznym parkingu, z widokiem na trzy kościoły zbudowane na skraju lądu. Doczytaliśmy, że mimo podbnej konstrukcji, każdym z nich należy do innego protestanckiego zboru. Te piękne okoliczności harmonii natury z dziełem człowieka postanowiliśmy uczcić otrzymanym wczoraj ciastem. Smakowało nie mniej!
Kolejny przystanek przewidzieliśmy na Lunenburg, zaliczony do światowego dziedzictwa UNESCO. Pierwszym zwiedzonym punktem nie była żadna atrakcja turystyczna, a publiczne łazienki, ale i tu odnaleźliśmy coś ciekawego! Przez przypadek trafiliśmy do niecodziennej galerii sztuki dziecięcej. Na każdej ze ścian wyłożonej glazurą znajdował się jeden rząd kafelków z malunkami uczniów lokalnych szkół ukazujący jeden z budynków znajdujących się w mieście. Bardzo spodobała nam się ta idea, więc i w toalecie wyjęliśmy aparat fotograficzny 🙂
Kolejno obejrzeliśmy dwa, historyczne statki zacumowane w porcie, później przemaszerowaliśmy kilka ulic i aprobując miejscową architekturę wróciliśmy do samochodu. Czas nas trochę gonił, ponieważ chcieliśmy dotrzeć do Burntcoat Head w czasie wysokiej wody, by porównać obraz z tym oglądanym kilka dni wcześniej.
Tabela pływów mówiła, że maksymalny poziom będzie o godzinie 14:08. My najwcześniej mieliśmy szansę dotrzeć przed 16:00, ale pełni nadziei zobaczyć oczekiwany efekt ruszyliśmy w drogę. Po dotarciu na miejsce miny nam trochę zrzedły, ponieważ spodziewaliśmy się czegoś innego. Faktycznie, gdy teraz przeliczyliśmy prędkość pionowego ruchu wody zorientowaliśmy się, że poziom spadł już o około 4 metry! Trochę byliśmy zawiedzeni, a trochę wiedzieliśmy, że przy tym tempie zwiedzania ciężko załapać się na wszystko. Zjedliśmy więc na pocieszenie obfity obiad i ruszyliśmy w dalszą drogę.
W trasie zastanawialiśmy się, jakie kroki podjąć dalej, ale po minięciu Truro zrezygnowaliśmy z ponownego oglądania wielkiej fali. Aby zyskać trochę kilometrów, postanowiliśmy poszukać noclegu w okolicach miejscowości Economy, gdzie kolejnego dnia chcieliśmy odwiedzić The Dutchman’s Cheese Farm. Zachęceni rozmową na Farmer’s Market w Halifaxie ciekawi byliśmy, jak wygląda produkcja pyszności „od kuchni”, a w zasadzie… od podwórka. Zanim jednak trafimy do sympatycznego przedsiębiorcy, konieczne było przeczekanie ciemności w dogodnych warunkach. Jak zwykle z pomocą przyszła nam aplikacja iOverlander. Zostaliśmy wyprowadzeni w sam środek, złowrogo wyglądającego lasu. Na małym, żwirowym parkingu nie było prócz nas nikogo, a i najbliższe zabudowania minęliśmy kilka kilometrów wcześniej. Nauczeni doświadczeniem domyślaliśmy się, że to, co obecnie wygląda nieprzyjaźnie, rano zapewne okaże się doskonałym, zacisznym zakątkiem.
Dzień 67
15 października 2019
Pobudka przyniosła nowe rozwiązania. Tablica nieopodal naszego samochodu opisywała trzy szlaki piesze, a całkiem ciepła aura i osłonięte od wiatru miejsce dawały nadzieję na OSZCZEPowy prysznic. Szybko zebraliśmy się więc na krótką wycieczkę. I tym razem, w niewiadomym dla nas momencie, zeszliśmy ze szlaku i wkrótce pogrążyliśmy się w regularnie zalewanych przez słoną wodę łąkach zwanych „marshlands”. Niepewni kroków i momentu, w którym nadjedzie przypływ, rozważaliśmy szybki odwrót. Na szczęście w oddali Paweł dostrzegł mostek, który potraktowaliśmy jako kontynuację oficjalnego traktu. Tak też było w istocie, więc po chwili już zdążaliśmy wyznaczoną dróżką. Cieszyliśmy się z pozytywnego rozwiązania, bowiem i tym razem otaczały nas wyjątkowe, malownicze krajobrazy. Nawet ruda wiewiórka postanowiła zapozować nam do zdjęcia z szyszką w zębach. W ciągu całej wycieczki wśród gęstych drzew nie trafiliśmy na nikogo innego zainteresowanego tymi terenami. Kończąc pętlę zaobserwowaliśmy, jak podniósł się poziom wody w trakcie naszej wycieczki. To, co na początku widzieliśmy w postaci samotnej skałki pośrodku plaży, teraz było już wyspą! Na szczęście zrobiliśmy zdjęcie porównawcze z początku i końca wyprawy.
Parking nadal był pusty, więc przy wtórze komarzego brzęczenia rozłożyliśmy kabinę prysznicową. Nie chcąc tracić czasu na gotowanie wody zdecydowaliśmy się na chłodną kąpiel, ale zaraz po niej rozgrzaliśmy się we wnętrzu Kiwana. Zadowoleni z efektów wizualno-zapachowych gotowi byliśmy na eksplorację serowej farmy. Po drodze mijaliśmy jeszcze polecaną w przewodnikach miejscowość Five Islands, z jak sama nazwa wskazuje, pobliskimi, pięcioma wyspekami wystającymi z wody. Ponieważ nasza podróż już trwa poza sezonem turystycznym, a na dodatek gęste chmury spowiły niebo i zaczął zacinać deszcz, nie było nam dane dłużej i dokładniej zachwycić się miejscem. Prawdę powiedziawszy, po krótkim biegu do latarni morskiej, szybkim zrobieniu zdjęcia tablicy informacyjnej i powrotnym truchcie do Kiwana gotowi byliśmy jechać dalej.
Bez większych problemów odnaleźliśmy miejsce należące do holenderskiego przetwórcy mleka. Stoisko z marketu oraz broszura informacyjna sugerowały nieco lepiej zorganizowaną przestrzeń. Nie napotkaliśmy również naszego znajomego, więc ostatecznie zdecydowaliśmy się jedynie na zakup kilku, smakowitych drobiazgów. Spacer odłożyliśmy w bliżej nieokreślonych czasie i przestrzeni. Tym razem, w drodze do samochodu napotkaliśmy właściciela, ale po kilku grzecznościowych zdaniach kontynuowaliśmy wyprawę.
Trafiliśmy do informacji turystycznej w miejscowości Parrsboro. Dowiedzieliśmy się, którędy dotrzeć do trasy pieszej na Partrige Island, uzyskaliśmy informację o interesującym nas parku w Joggins (ten kierunek jednak odpuściliśmy ze względu na czas i koszty) oraz znaleźliśmy jeszcze interesującą ulotkę o niedawno oddanym do użytku szlaku w Wards Falls. Skusiło mnie zdjęcie mostu (te zawsze i wszędzie mnie radują, zazwyczaj witam je okrzykiem „o! mostyyyk!”) oraz opis sugerujący przeprawę przez wodę, błoto i korzenie.
Pierwszy w kolejności mieliśmy „hike” wokół niewiekiej wysepki, na którą mogliśmy się przedostać wąskim paskiem plaży. Zaskoczyło nas strome podejście na samym wstępie, ale przywyczajeni już do dużej dawki chodzenia sprawnie pokonaliśmy wzniesienie. Na szczycie spotkał nas kolejny, urokliwy obraz zatoki. Została nawet zbudowana wieża widokowa pozwalająca z lotu ptaka obserwować rozbijające się w dole fale. Dalej, trochę na dziko, przedarliśmy się podziwiać z innej strony wystające z wody skały. Obecne na brzegu liny oraz wbite w skały haki i ringi sugerowały, że wspinacze upodobali sobie tutejsze ściany.
Odnalezienie początku ostatniego przewidzianego na dziś szlaku przysporzyło nam najwięcej trudności. Z ulotki wynikało, że powinniśmy spodziewać się go 17 km za miastem. Po przejechaniu około 15, zaczęliśmy rozglądać się na boki. Okolica i mapa sugerowały, że przejechaliśmy już za daleko. Zawróciliśmy i nie chcąc bazować na swoich domysłach spytaliśmy mijanych ludzi. Ci kazali nam cofnąć się jeszcze dwa kilometry. Faktycznie, na wjeździe była duża tablica zapraszająca na wycieczkę, ale nie spodziewaliśmy się jej tak szybko! Teraz już bez komplikacji mogliśmy rozpocząć spacer.
„Trail” okazał się być łatwiejszy, niż zakładałam, ale i w większości ładnie utrzymany. Co najważniejsze, wiele razy musieliśmy pokonywać wodę po drewnianych kładkach, a przy samym końcu czekał nas podwieszany most. W dobrym tempie dotarliśmy do wodospadu wieńczącego szlak, daliśmy sobie chwilę na kontemplację natury i wróciliśmy do samochodu.
Ze względu na bliskie sąsiedztwo z Mostem Konfederacji łączącym Nową Szkocję z Wyspą Księcia Edwarda, na nocleg wybraliśmy miasto Amherst. Tu zaparkowaliśmy na jak zawsze wygodnym parkingu przed Walmartem. Kolejnego dnia będzie nas czekać podróż do kolejnej, kanadyjskiej prowincji!
Dominika