Retro: Pod szczególną ochroną. O wydarzeniach w Momotombo.
Wiatr mocno wieje, żar się leje z nieba
Spieczone stopy chłodzi toń jeziora
Dominiko, Pawle wracać potrzeba
Wśród chaszczy za lasem czai się zmora
1 Kwietnia 2019
Poniedziałek
Pierwszy raz przyszło mi do głowy żeby nie pchać się pod tę górę, kiedy zobaczyliśmy krowy pijące wodę z jeziora. Te spokojnie usposobione zwierzęta chodziły beztrosko po plaży i nie wiedziałem jak mogą się zachować na widok „gringoskiej” dwójki. Drugi raz miałem myśl o zarzuceniu pomysłu wycieczki, kiedy szlak wzdłuż plaży się skończył i zaczął prowadzić przez las. Nie posłuchaliśmy jednak myśli, których źródła upatruję w duchowym natchnieniu. Poszliśmy dalej.
Po wyjściu z baru przy plaży ruszyliśmy po piasku. Wreszcie można dać odpocząć stopom wysuszonym długą, niechcianą kąpielą w gorącym szarym piachu. Zaskakująco chłodna woda jeziora – może to efekt różnicy temperatur – wspaniale przywraca równowagę psychiczną. Idziemy przed siebie w kierunku wulkanu Momotombo. Nie chcę jednak dalej iść. Czy to bliskość groźnej emanacji mocy natury? Może wałęsające się przed nami krowy? Decydujemy się jednak spacerować dalej – trzeba nadrobić stracony dzień.
Robimy kilka zdjęć zachwyceni regularnością kształtu góry. Dogania nas dwóch nastoletnich chłopców jadących konno. Po wymianie kilku uśmiechów mkną dalej. Nieco później inny jeździec zrównuje się z nami. Nawiązuję krótką rozmowę tłumacząc, że chcemy dojść na wulkan. Dominika wcześniej doczytała również, że jest on zamknięty dla pieszych, jednak u podnóża znajduje się ciepłownia geotermalna, która jest właścicielem zbocza. Liczymy na szczęście, że nas wpuszczą. Starszy od poprzednich caballero wyjaśnia, że do miejsca można dojść drogą biegnącą wzdłuż plaży. Wymiana uśmiechów i już go nie ma. Drugi wyraźny moment zwątpienia. Czy na pewno iść tą ścieżką? W końcu jednak zrzucam niepewność na karb braku chęci przejścia dłuższego spaceru. „Po prostu nie marudź” – mówię sobie, zakładamy sandały i schodzimy z brzegu. Na wylocie drogi pojawiają się nasi chłopcy, którzy znów szczerze nas pozdrawiają i jadą w swoją stronę. Zanim wchodzimy w las, po lewej stronie mijamy jeszcze dużą zagrodę z końmi.
Gdyby nie fakt, że otacza nas odmienna przyroda, nasz szlak można by przyrównać do jednego z polskich, nadmorskich, dzikich traktów. Stopy nieco grzęzną w piasku, ale idziemy ochoczo przed siebie. W końcu jest trochę cienia! Udziela mi się nastrój pieszej wycieczki i podnoszę z drogi długi kij i śmieję się, że już jestem jak Gandalf. Drugi artefakt znajduję po chwili. Naszą uwagę przykuwa bowiem drzewo rodzące niecodzienne owoce. Duże, jasnozielone kule trochę przypominają małe kokosy. Moja zdobycz jest jednak na tyle wielka, że wypełnia całą dłoń. Przy tym jest twarda i ciężka. Teraz już na prawdę jestem tolkienowską postacią (postronnego obserwatora może mylić jedynie fakt zbyt młodego wieku; może brak brody… i siwych włosów? – różnic jak widać jest jednak wiele). Za moment objawia nam się, poprzez wyjście z krzaków, ktoś kto mógłby być właśnie tym postronnym obserwatorem. Spojrzawszy się na nas niknie jednak wśród zieleni po prawej stronie. Teraz to krótkie wydarzenie nie wzbudza moich podejrzeń. A powinno!
Na wysokości miejsca wychynięcia z krzewów osobnika z obnażonym torsem, pojawia się on znowu. Cicho, bez słowa, ale bardzo gwałtownie próbuje wyszaprnąć niewielki plecak wiszący na ramieniu Dominiki. Jest jak w momecie kradzieży przed paroma dniami – czas przyspiesza, fragmenty rzeczywistości ściskają się w konkretne obrazy. Raz. Dominika siłuje się o plecak z mężczyzną. Dwa. Mam w kieszeni gaz i używam w kierunku napastnika. Trzy. Facet puszcza uchwyt. Bieginij! Cztery. Nie mam już kija w ręce, ale zamierzam się kokosem. Celuję w głowę. Pięć. Człowiek wyciąga nóż z kilkunastocentrymetrowym ostrzem z niebieskiej pochwy. Sześć. Nie trafiam w głowę tylko… w tyłek robiącej unik postaci! Prawdopodobnie właśnie to pozwala nam zyskać kilka metrów przewagi, bo mężczyzna zamiast rzucić się w pogoń, zawraca po orzech, który odskoczył od niego. Doganiam Dominikę. „Nie dam rady!”. „Dasz!”. Sandały nie znajdują w piasku dobrego oparcia. Spojrzenie w tył, dystans się powiększa. Kolejne. Nie widać napastnika na długim, prostym odcinku. Gaz zaczął działać? Nie przestajemy biec, aż znajdujemy się przy zagrodzie z końmi. Trzech mężczyzn pracuje przy zwierzętach. Na migi próbujemy opowiedzieć o co nam chodzi, ale z trudem dobieramy słowa i równie ciężko łapiemy oddech.
W końcu jednak udaje nam się w skrócie opisać, co zaszło. Że mężczyzna, że w lesie, że niedaleko. Że potrzebujemy pomocy. Ta w końcu zostaje nam udzielona mimo, że mężczyzna wszystko wykonuje powoli, ale najwyraźniej stara się zrozumieć ze strzępków naszych opisów całą sytuację. Jego oferta jest nadzywczaj szczodra – zabierze nas dwoje do Puerto Momotombo na motocyklu. Trochę niepewni, bo nie wiemy już kto z kim współpracuje, przystajemy na hojne zaproszenie do wspólnej jazdy. Powoli jedziemy po zbitym przez wodę piasku. W miarę zbliżania się do baru, w którym wcześniej siedzieliśmy, zaczynamy czuć względny spokój ducha. Dziękujemy kierowcy i jak najszybciej staramy się znaleźć miejsce, z którego odjeżdżają autobusy do León. W trakcie naszego szybkiego marszu dają o sobie znać wypadki sprzed kwadransa. Nasze twarze, wskutek silnego wiatru, również zostały zroszone częścią pieprzowego żelu, który osiadłszy na skórze wyraźnie zmienił jej kolor. Mimo faktu napadu, żal się robi chłopaka. Autbus przyjeżdża zgodnie z planem i przy wyjeździe z trudem manewruje po wąskich drogach. W głowach mamy pełno myśli związanych z ostatnimi przypadkami. Rozmaite gdybania, wielakie rozwiązania. Jesteśmy bezpieczni. Opatrzność Boża czuwa nad nami. To jedno jest teraz pewne.
W trakcie przesiadki w La Paz Centro mamy jeszcze okazję przejechać się motorową wersją trójkołówki, bo w drodze powrotnej powiedziano nam, że mamy łapać autobus jadący z Managui. Oprócz nas jedzie również współpasażerka, podróżująca od Momotombo. Po kilkuminutowej przejażdżce centroamerykańską wersją tuk-tuka mamy jeszcze możliwość spróbowania quesillo, które bardzo przypada nam do gustu. Podratowane żołądki pomagają wrócić do równowagi, co przychodzi zdumiewająco szybko. Czujemy coraz większą radość z bezpiecznego finału spotkania w lesie. Sprawdziwszy już wcześniej, że możemy ominąć La Terminal i wysiąść na pierwszym zakręcie głównej drogi, korzystamy z tej sposobności. Do Davida mamy tylko 10 minut piechotą, co wykorzystujemy na poznanie innej części miasta, a Dominika nawet karmi przydrożne lwy! Znów kuta brama i solidne drzwi przywracają poczucie bezpieczeństwa, a nasz gospodarz dowiedziawszy się o kolejnej „przygodzie” nie może uwierzyć, że tyle może zdarzyć się w tak krótkim czasie.
Paweł
Tę scenę znam z opowieści taty z dzieciństwa. Nie sądziłem, że przydarzy się i mi 😉