Wpuszczeni w kanały
Zwiedzanie Wenecji zaplanowaliśmy na trzeci dzień pobytu w Italii. Po sprawdzeniu różnych możliwości zdecydowaliśmy się na podróż samochodem. Wokół tego wyjątkowego miasta powstało wiele parkingów z cenami zależnymi od odległości miejsca od centrum. Ze względu na ograniczony czas i chęć obejrzenia jak największej ilości zakątków między kanałami zdecydowaliśmy się zaparkować dosyć blisko. Natychmiast po opuszczeniu samochodu zmaterializował się przy nas mężczyzna, który zaczął przekonywać nas, jak strasznie daleko mamy do Bazyliki Św. Marka. Wyliczył nam godzinę na piechotę, a proponował podróż motorówką za jakąś nieosiągalną dla nas kwotę. Gdy odmówiliśmy, żachnął się i pobiegł do kolejnych przyjezdnych. Na końcu parkingu dogonił nas kolejny pan z bardzo podobną ofertą, z jedną różnicą – u niego nasza trasa wydłużyła się już do godziny i dwudziestu minut…
Ostatecznie jeden i drugi „naganiacz” poważnie minęli się w rzeczywistością, ponieważ do głównego placu dotarliśmy po…. około czterech godzinach. Ale nie żałowaliśmy wyboru! Cudownie było zagubić się w wąskich uliczkach, trafić na kanały, których w danym miejscu nie dało się przeciąć oraz wejść na kolejny uroczy mostek! I to właśnie te miejsca wspominamy najcieplej – zdala od tłumów i zgiełku. Nawet udało nam się trafić na kawę do knajpki, w której prócz naszego, zajęty był tylko jeden stolik! W wąskich przesmykach mijali nas gondolierzy obwożący chętnych po wodych szlakach. Do dzisiaj nie mogę się nadziwić, jak oni się tam nie gubią 🙂 Chociaż… kto powiedział, że zawsze wiedzą, dokąd płyną? 🙂
O tym, że zbliżamy się do Placu Świętego Marka niezbicie świadczyła rosnąca ilość otaczających nas osób. Po dotarciu do celu zrozumieliśmy, dlaczego każdy chce zobaczyć to miejsce. Jego monumentalność i szczegóły architektoniczne na długą chwilę pochłonęły nasze zmysły. Dla dopełnienia wyjątkowości chwili, z jednej z restauracji dobiegła nas muzyka grana na żywo przez zespół w stylowych garniturach. Zaprezentowane przez nich utwory bardzo przypadły nam do gustu. Jedną z atrakcji turystycznych na Placu jest karmienie gołębi i fotografowanie się z nimi siedzącymi na rękach, ramionach i głowie. Ja z moją anty-miłością do tych stworzeń nie podzielałam zachwtu korzystających z rozrywki.
Po przepłynięciu z tłumem w kierunku wejścia do bazyliki udało nam się ustawić w kolejce do wejścia. Choć była długa, to dość szybko dostaliśmy się do środka. Wnętrze oczarowało nas bogactwem zdobień i kształtów. Najbardziej urzekło nas sklepienie w mieniących się odcieniach złota. Aż trudno mi było uwierzyć, że już kiedyś to widziałam! (Wenecję zwiedziłam kilka lat temu z rodzicami, ale zachwyciła mnie, jakbym była tu pierwszy raz). W środku jest zakaz robienia zdjęć, ale na pocieszenie przestawiamy jedno, które Paweł zrobił w korytarzu myśląc, że tu zakaz już nie obowiązuje. Pracownik z obsługi szybko mu zakomunikował, że się myli, ale co uchwycone, to nasze 😉 (a teraz i Wasze, bo chętnie się podzielimy)
Obserwacja codzinnego życia wśród wąskich uliczek i wyłaniających się co chwilę schodów uświadomiła nam, jak nietypowe trudności dotykają mieszkańców. Większość transportu odbywa się drogą wodną na odpowiednio przystosowanych do tego łodziach. Sprzedawcy poruszają się po drogach ze specjalnymi taczkami, z drugą parą kółek, umożliwiającymi przewożenie towaru po mostach. Na takim wózku sprzęt o gabarycie pralki zmieści się, ale jak transportują do mieszkań większe meble? Samochody dostawcze przecież zostają przed miastem…
Również zaopatrzenie sklepów i restauracji każdego ranka musi być dużym logistycznym przedsięwzięciem. Aż szkoda, że nie byliśmy tu przed godziną siódmą, żeby zaobserwować, jak to się odbywa 🙂 Rozpowszechniony jest także zawód „bagażowego” – pracownicy w odblaskowych kamizelkach przewożą walizki gości hotelowych.
Nieodłącznym elementem Wenecji są wszechobecne maski, królujące w sklepach z pamiątkami. Małe, duże, wielkie, kolorowe i stonowane, w przedziwnych kształtach i klasyczne, z piórami, cekinami i wszystkim, co tylko może przyjść do głowy. Jest ich taka różnorodność, że każdego choć jedna zachwyci. W pierwszej chwili byłam przekonana, że kiedyś w domu chcę mieć taki okaz na pół ściany, ale zreflektowałam się, że w innych okolicznościach już nie będzie robić równie wspaniałego wrażenia 😉
Po długich godzinach spaceru zdecydowaliśmy się wracać. Nogi już odmawiały posłuszeństwa, a parking w tę stronę wydawał się być niezwykle odległy. Szczęśliwie żadna kończyna po drodze nie odpadła i doczłapaliśmy się do naszego wehikułu. Dzielny kierowca Jarek bezpiecznie odtransportował nas na camping. Z głowami pełnymi nowych, bajkowych obrazów z ulgą położyliśmy się spać. Trzeba szybko zregenerować siły, bo nowy dzień = nowe wyzwania!
Dominika
Też nie cierpię gołębi ?