Miejsce idealne, czyli nocleg na „półdziko”
Aby dostać się do drogi wylotowej z miasta musieliśmy wspiąć się długą, kręta ulicą. Nie spodziewaliśmy się, że przed nami jest aż taka odległość. Nie przewidzieliśmy, że podejście będzie tak ostre, a nasze plecaki będą aż tak ciążyć.
A żar dalej lał się z nieba szerokim strumieniem. Do ustalonej wcześniej trasy dotarliśmy więc zmęczeni, upoceni, prawie bez tchu. To nie było dobre połączenie, więc łatwo było o punkt zapalny. Ledwo pokonaliśmy ostatni schodek, Paweł zrzucił z pleców swój „garb” i wystawił kciuk. Mi nie spodobało się to działanie, bo nie ustalaliśmy tego miejsca do łapania, mieliśmy tylko chwilę odpocząć i doczołgać się do granicy miejscowości. Ponadto znajdowaliśmy się tuż za zakrętem, co mocno utrudnia kierowcy podjęcie szybkiej decyzji o zabraniu autostopowiczów.
Paweł wyczuł wzbierającą we mnie burzę i zrezygnował z dopiero co podjętej czynności. Ledwo się odwrócił, tuż przed nami zatrzymał się samochód. Mój mąż zerknął na rejestrację i pierwsze słowa, które wypowiedział do kierowcy, który sięgał po coś do bagażnika, brzmiały „Czy jest Pan z Macedonii?” (sam do dzisiaj nie wie dlaczego). Pytanie spotkało się ze zdziwieniem, bo „blachy” były… dyplomatyczne. Ale w ten sposób rozpoczęła się dla nas niezwykle pomyślna i nieoczekiwana część podróży. Damir, bo tak miał na imię kierowca, nie zatrzymał się ze względu na chęć podwiezienia autostopowiczów, bo chwilę wcześniej Paweł zaniechał prób. Zaintrygowany jednak pytaniem i wielkością naszych tobołków spytał dokąd zmierzamy. Opowiedzieliśmy o chęci dotarcia do źródeł Buny, a co dalej, to zdajemy się na los. Niezwykle uczynny Damir zdecydował się zabrać nas na pokład. W drodze wyszło, że jedzie do Trebinje, czyli miasta znajdującego się blisko granicy z Czarnogórą. Wizja pokonania na raz takiej odległości od razu pomogła zrezygnować z poprzedniego planu. Nie musieliśmy jednak tego robić, bo kierowca… powiedział, że podjedzie z nami po drodze w to miejsce, a dodatkowo zaprasza nas tam na kawę. A dalej razem możemy pokonać trasę aż do Trebinje. Niezwykle urzeczeni gościnnością wprost nie mogliśmy uwierzyć w nasze szczęście.
Źródło rzeki ujrzane na własne oczy nie odbiegało urokiem od krajobrazów z wcześniej oglądanych zdjęć. Dodatkowo kawa była pyszna, oczywiście przygotowana i podana po bosansku. Damir dowiedział się o naszch dalszych planach i ambicjach. Podpowiedział, że jeśli dotrzemy do Albanii, to warto zobaczyć Tiranę, a ewentualnego jachtu do Włoch szukać w porcie w mieście Durrës. Włączył również w telefonie mapy, by znaleźć odpowiedni dla nas camping w okolicy Trebinje. Znalazł jeden kilkanaście kilometrów za miejscowością i zobowiązał się nas tam podrzucić.
Od źródeł Buny trasa zajęła nam jeszcze ponad dwie godziny, więc mieliśmy sporo czasu na rozmowy. My opowiedzieliśmy więcej o sobie i naszej podróży, a o Damirze dowiedzieliśmy się m.in, że jest dyplomatą i właśnie jedzie z Sarajewa, w którym mieszka z rodziną, na spotkanie z politykiem, który dzień wcześniej wygrał wybory. Naszemu nowemu przyjacielowi nie przeszkadzało jednak pół doby przed ważną rozmową poświęcić wiele swojego czasu i uwagi dwóm przypadkowo napotkanym osobom. Opowiedział nam swoje wspomnienia z wieku nastoletniego, kiedy to w kraju panowała wojna. Zaznaczył, że mimo tego, ludzie żyjąc w czteroletnim okrążeniu mieli czas i sposobności na zabawę i chwile beztroski. Dodał też, że przyjaźnie właśnie z tego okresu okazały się trwałe i prawdziwe. Zdradził nam również, że często mężczyźni z jednej rodziny wcielani byli do wrogich armii, w jego przypadku – chorwackiego, bośniackiego i serbskiego. Szczęśliwie jego wujkowie nie walczyli ze sobą bezpośrednio, sama świadomość takiej możliwości była bardzo bolesna. W 1995 roku, po zakończeniu wojny spotkali się oni przy jednym stole i snuli opowieści z trzech różnych obozów. Damir mimo trudnej młodości miał okazję kształcić się w USA, gdzie skończył studia i po kilku latach reemigrował do Bośni.
Niezwykle ciekawe kowersacje wzbogacone były o widoki za oknem. Początkowo jechaliśmy tylko w otoczeniu gór, jednak po kilkudziesięciu kilometrach trafiliśmy na teren równinny. Dowiedzieliśmy się, że nosi on nazwę Popovo Polje i jest najbardziej żyznym obszarem całej byłej Jugosławii. Nadal uprawiane są tu zioła, warzywa i owoce, a z winogron z okolicznych winnic wytwarzane jest najlepsze wino na całym półwyspie bałkańskim. Mijaliśmy również kilkukrotnie rzekę, która czasami pojawiała się, a czasami znikała nam z oczu. Damir wyjaśnił, że nazywa się ona Trebisznica i należy do typu cieku wodnego zwanego ponornicą. Oznacza to, że rzeka częściowo płynie po powierzchni, a fragmentami pod ziemią. Ciekawostką jest, że do dziś nie jest znane dokładne miejsce jej ujścia.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy dotarliśmy do szlabanu zagradzającego wjazd na teren naszego przyszłego obozowiska. Okazało się, że sezon zakończył się i camping jest już zamknięty. Damir był przerażony tym faktem i nie chciał nas zostawić w tym miejscu, a dla mnie… było to idealne rozwiązanie! Kilka godzin wcześniej powiedziałam Pawłowi „wiesz, tak sobie wymyśliłam, że najlepszą opcją byłoby znaleźć jakiś zamknięty camping, na którym nie będą już działały żadne udogodnienia, ale będzie miejsce przystosowane pod namiot” i jest! Chwilę musieliśmy przekonywać naszego towarzysza, że z chęcią rozgościmy się tu. Zapytani o wodę wskazaliśmy na strumień w dole i wyjaśniliśmy, że mamy ze sobą filtr, który umożliwia picie bezpośrednio z każdego zbiornika. Trochę bardziej uspokojony Damir uściskał nas na pożegnanie, zostawił swoją wizytówkę z numerem telefonu na wszelki wypadek i odjechał.
Z szerokimi uśmiechami na twarzach ruszyliśmy na eksplorację terenu. Wybraliśmy trawiasty, osłonięty przed ludzkim wzrokiem, kawałek ziemi tuż nad strumieniem. Z drogi po drugiej stronie nie byliśmy widoczni, a jedynymi odwiedzającymi nas stworzeniami były kot, polujący na ryby i… krowa, pijąca wodę po przeciwnej stronie. Szybko rozbiliśmy namiot, zanim zupełnie się ściemniło, a po zmroku wygłodniali rzuciliśmy się przygotowywać ciepłą kolację. Padło na niezastąpione liofilizaty, potrzebowaliśmy tylko gorącej wody. Sięgnęliśmy do podręcznego plecaczka, w którym zawsze jeździ nasz filtr i… trafiliśmy na sporo pustej przestrzeni. Oboje pamiętaliśmy, że piliśmy z niego wodę na przystanku w Mostarze, tuż przed zabraniem się z Damirem. Opcje były dwie – został gdzieś tam lub zostawiliśmy go w samochodzie. Paweł utrzymywał, że zabierał go na pokład. Szybko sięgnęliśmy po ofiarowaną nam wizytówkę. Tak! Zguba znalazła się! Umówiliśmy się, że poranek dnia następnego przeznaczymy na odbiór i późniejsze zwiedzanie Trebinje. Wieczorny posiłek przygotowaliśmy ostatecznie z niefiltrowanej, ale przegotowanej wody i ostaliśmy się cali i zdrowi 😉 (i najedzeni). Paweł dla pewności wygrzebał w pamięci fragment survivalowego poradnika, że jeśli czerpać wodę ze strumienia, to tylko z jego najbardziej wartko płynącej części. Akurat na naszej wysokości była mini tama, a z niej spadek wody, nie było więc problemu z wyborem miejsca.
Dominika
Hejka. Wiem, że minęło półtora roku od tego wpisu, ale cały czas mam otwartą zakładkę z Waszym blogiem i co jakiś czas do niego wracam. Ostatni wpis jeszcze z drugiego końca świata, na mapie GPS widać rodzinne strony, więc ciekawość, jak do tego doszło, zmusza do nadrobienia zaległości.
Wasze przygody były i są niesamowite. Czytając takie wpisy jak ten, ciężko oprzeć się wrażeniu, że na całym świecie ludzie są dobrzy i uczynni, a każda trudność tylko Was wzmacnia. Do zobaczenia w kolejnych wpisach!