KwK: Wietrzne Quebec City
Dzień 74
22 października 2019
Dzień zaczyna się od poszukiwań darmowego parkingu możliwie najbliżej centrum miasta. Kierując się na oślep wzdłuż Rzeki Św. Wawrzyńca z każdą sekundą oddalamy się od upragnionego celu. Naraz po lewej stronie dostrzegamy duży plac, który zawiera tylko informacje o zakazie spędzania nocy i rozbijania obozowiska. Jesteśmy u dołu cytadeli. Ta perspektywa dobitniej tłumaczy zasadność lokalizacji górującego nad nami Fortu de Louis. Nie sposób wdrapać się tam o własnych siłach! Nie widzimy też żadnych schodów, więc postanawiamy zygzakami wspiąć się aż na szczyt.
Wybór z przypadku okazuje się trafny, bo trafiamy do Vieux-Quebec. Stare miasto otacza nas budynkami z kamienia, tak odmiennymi od popularnych, a tańszych, drewnianych konstrukcji. Witryny sklepików są udekorowane, a wąskie ulice potęgują wrażenie przytulności. Nie ma jeszcze wielu ludzi. Może z powodu wczesnej godziny lub może chłodu, choć mijamy kilka grup turystów, których rozpoznajemy po wiszących u szyi – jak u nas – aparatach. Niewielki plac przy kościele Notre-Dame-des-Victoires już zawiera elementy zimowej dekoracji, z których największą jest szklana kula z zamkniętym wewnątrz sztucznym śniegiem. Portfolio murali w Kanadzie i tu znajduje swoją reprezentację. Wpisujące się w charakter miejsca malowidło, opatrzone tablicą-legendą, wprowadza w historię Starego Miasta. Stąd, po kilku przecznicach pnących się górę docieramy do katedy, której drzwi były zamknięte wczorajszego wieczora. Naszą uwagę przykuł ołtarz, a raczej jego zdobne sklepienie przypominające kształtem baldachim i nawiązujące do watykańskiego pierwowzoru w bazylice Św. Piotra.
Zgłodniali i telefonicznie zachęceni przez Arka do zjedzenia w mieście zupy cebulowej, znajdujemy restaurację przy Rue Saint-Jean. Nasz przysmak, podany w klasyczny sposób – zapieczony z serem – wypełnia ścisnięte żołądki. Rozgrzani i zadowoleni kontynuujemy przechadzkę w stronę bramy Św. Jana, która leży w ciągu orygialnych murów miejskich – wizytówki Quebec City. Stamtąd znów trafiamy na Równinę Abrahama. Rozległy teren nazwany na cześć Abrahama Martina – rybaka i pilota rzecznego z XVII wieku – gościł finałową scenę wojny o amerykańskie kolonie pomiędzy Wielką Brytanią, a Francją. Przegrana drugiego obozu i poddanie miasta zakończyły konflikt trwający wiele dekad, którego ostatnim akordem była Wojna Siedmioletnia. My, w zupełnie nie bojowych nastrojach, zchodzimy do Kiwana długimi, bardzo długimi schodami. Okazuje się bowiem, że na szczyt można dostać się w linii prostej. Niespełna 400-stopniowe podejście – jedno z licznych, ale i najdłuższe w mieście – jest areną zmagań… sportowych. Spotykamy dzisiaj wielu ludzi, którzy mniej lub bardziej profesjonalnie przygotowani starają się… wbiec na górę. U niektórych przypomina to żółwiowe dreptanie z częstymi przerwami. My mamy komfort schodzenia, niemniej u dołu czujemy zmęczenie w łydkach! Jakie jest jednak nasze zdzwienie i podziw dla dwójki młodych ludzi, którzy minąwszy się z nami już dwukrotnie, zaczynają kolejny wyścig z samymi sobą i czasem.
W drodze do mostu prowadzącego nas z powrotem na południowy brzeg rzeki, zatrzymujemy się jeszcze przy Promenadzie Samuela da Champlain. Samochód zostawiamy po przeciwległej stronie drogi i pieszo osiągamy Quai de Cageux, mieszczący restaurację i wieżę widokową. Wcięta w wodę konstrukcja oferuje widok wzdłuż bulwaru. Wraz z wysokością wzmaga się również siła wiatru, która potęguje chłód. Zmykamy więc do kiwanowego wnętrza i jedziemy do Lévis przylegającego do Quebec City. Mimo, że początkowo planowaliśmy dzisiaj jechać od razu jak najdalej na zachód, za namową Pauliene i Ricka decydujemy się zatrzymać, by zobaczyć wodospady.
Zupełnie nie wiemy czego się spodziewać, więc… z miejsca jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni pięknym widokiem na wąwóz, nad którym rozpięto długą kładkę. Nie muszę przypominać, że każdy rodzaj „mostyku” wywołuje ogromną radość u Dominiki, ale zaskoczyło mnie jej lubowanie się w radosnym pląsaniu wśród skał dawnego dna rzecznego. Kilka różnorodnych pieszych tras oferuje wzmacnianie mięśni nóg. Schody to pną się po stromym zboczu, to spadają gwałtownie dziesiątkami stopni. Gdy docieramy do elektrowni wodnej, poznajemy całą złożoność miejsca. Po pokonaniu szerokiego jazu powyżej, cztery kaskady spływają w kierunku pierwotnego nurtu, a dwoma podziemnymi rurami przepływa „ciecz użytkowa”, która wprawia w ruch zespoły turbina-generator. Będąc z powrotem na wiszącej przeprawie mamy szansę ostatni raz spojrzeć na Quebec Cité. Stąd już bezpośrednio jedziemy jak najdalej na zachód.
Mając w pamięci, że Arek ma możliwość podarowania nam ciepłego prysznica na odległość, staramy się znaleźć truck-stop, należący do firmy, w której ma kartę lojalnościową. Wybory mamy dwa, a każdy oddalony o setki kilometrów. Od bliższego, zlokalizowanego za Montrealem dzieli nas 330km, więc zaczynamy od tego. Po godzinie podróży zaczyna się już ściemniać, a na domiar złego coraz mocniej pada deszcz. Upewniwszy się, że w nawigacji mamy wybraną opcję unikania opłat, w pewnym momencie zostajemy poprowadzeni przez niewielkie miejscowości, aby ominąć most zakończony bramkami biletowymi. Przypomniawszy sobie historię z Halifax, tylko nieco mocniej ściskam kierownicę i w rytmie skrzeku wycieraczek brniemy naprzód. Mimo narastającego zmęczenia, w ciągu czterech godzin zbliżamy się do celu i podejmujemy decyzję o przejeździe kolejnych przeszło dwustu kilometrów. Po minięciu Montrealu opady ustają, a my po dwóch godzinach serpentyną opuszczamy autostradę i uzupełniamy paliwo na wskazanej stacji. Czy można jednak skorzystać z prysznica bezprzewodowo? To wszak spełniłoby mój sen o takiej słuchawce, ale o tym opowiemy w innym odcinku.
Teraz z numerem karty członkowskiej Arka podchodzimy pod rząd drzwi, za którymi powinno być poszukiwane przez nas źródło odświeżenia. Wstukujemy cyfry w klawiaturę i osiągamy efekt daleki od oczekiwanego. Może błąd? Literówka czy raczej „cyfrówka”? Za drugim i trzecim razem sezam nadal milczy jak zaklęty. Postanawiam zapytać panią z obsługi, która nie dość, że tłumaczy nam działanie całego systemu, to jeszcze prowadzi nas do kasy po właściwe hasło wejściowe i prawie za rękę z powrotem pod wskazane przez automat drzwi. Kiedy te się otwierają, naszym oczom ukazuje się nie kabina, a duży, czysty pokój kąpielowy o schludnym wystroju, z kompletem ręczników i kosmetyków do dyspozycji. Tego nam było trzeba! Myślę, że może to być nawet dobry sposób na kartę podarunkową dla podróżników o niskim budżecie. Mimo temperatury zbliżonej do niskich „nad-zerówek”, w wyśmienitych nastrojach kładziemy się spać.
Paweł
heja podróżnicy co tak długo bez wpisu było???
pozdrowienia z Olecka
Cześć Wojtek,
nasze kanadyjskie wojaże w pewnym momencie znacznie przyśpieszyły. Mimo, że nasze dzienne przebiegi wzrosły ponad dwukrotnie, to Kiwan poradził sobie znakomicie. Teraz mamy dogodne okoliczności, aby nadrabiać zaległości. W najbliższym czasie można się spodziewać dwóch publikacji na tydzień 🙂
Pozdrawiamy serdecznie
D&P