KwK: Prywatny pokaz wielorybów
Dzień 72
20 października 2019
Dojazd na nocleg w ciemną noc ma zawsze swoją drugą – lepszą odsłonę. Światło dnia zmienia odbiór otoczenia nie do poznania szczególnie, gdy nie mamy pewności, czy miejsce zostało już sprawdzone przez innych amatorów „dzikiego” biwakowania. Nie inaczej jest dzisiejszego poranka. To, co wczoraj wydawało się być placem budowy i pustką, z której – jak na obrazie Francisca Goi – wypełzną upiory, dzisiaj jest tylko dużym placem obok budynku przeznaczenia społecznego.
Do Gaspé mamy 45km, więc przed powrotem do miasta na Mszę Świętą idzimy jeszcze na pieszy szlak. Bez problemów udaje nam się znaleźć niewielki parking, na którym stoi tylko jeden samochód. Obieramy drogę, mającą nas zawieść do latarni morskiej na Cap-des-Rosiers. Nie jesteśmy pewni, czy już przypadkiem nie minęliśmy jej dwukrotnie podczas jazdy do i z nocelgowni. Niemniej co innego zobaczyć atrakcję zza szyby samochodu, a co innego dotknąć jej bezpośrednio. Szeroki, dobrze przygotowany trakt jest „autostradą”, przygotowaną zarówno dla pieszych, jak i dla rowerów. Prawdopodobnie zatoka usiana klifami i upiększona smukłą, biała wieżą w sezonie jest popularną atrakcją. Gdy docieramy na granicę kamienistej plaży, napotykamy na parę rozkładającą się ze śniadaniowym piknikiem pod jedną ze skał. Pomimo chłodu poranka nie jesteśmy tutaj sami!
Po wymianie uśmiechów wchodzimy na skalny uskok i idziemy wzdłuż asfaltu pod strzelistą latarnię. Budynek jest odgrodzony od przestrzeni publicznej ażurowym płotem, a budka biletowa mieści informację o zamknięciu jej samej do wiosny. Nie zatrzymywani przez nikogo, u podnóża nawigacyjnej kolumny wpatrujemy się w horyzont. Po chwili – zachęcani do powrotu przez chłodny wiatr – zawracamy i swoimi śladami docieramy do Kiwana. Po czterdziestu minutach jazdy jesteśmy z powrotem w stolicy regionu Gaspésie. Katedra, w której jesteśmy na Eucharystii, ma niecodzienny kształt. „De gustibus non est disputandum”, więc rozprawki quasi architektonicznej nie będzie. Wspomnę jednak, że stodołowaty kształt świątyni jest efektem zamierzonym przez twórcę, a nielakierowane długie, cedrowe deski dopełniają wrażenia geometryczności budynku. Wnętrze jest bardzo przestrzenne i stanowi jedno wielkie pomieszczenie z wydzielonym, podwyższonym prezbiterium. Miło zaskakuje nas fakt, że liturgia słowa prowadzona jest dwujęzycznie – po francusku i angielsku. Po Mszy jedziemy tą samą co o poranku drogą. Zauważywszy tym razem duży plac wśród drzew zatrzymujemy się i dosłownie zagłębiamy w historię baterii dział, chroniących wybrzeże Quebecu podczas drugiej wojny światowej. Niewidoczne z lotu ptaka armaty, stanowiły – jak w wielu miejscach Kanady – fragment bardziej skomplikowanego systemu obronnego.
Dzisiejszą wisienkę na turystycznym torcie planujemy jednak spożyć na krańcu półwyspu, który bardzo mocno wcina się w wody Zatoki Św. Wawrzyńca. Zanim jednak dojeżdżamy na parking nie możemy się zdecydować co do długości szlaku, który zamierzamy przejść. I tak w Petit-Gaspé podejmujemy decyzję, aby jechać dalej. W kolejnym Grande-Grave uzgadniamy skok o kolejne kilka kilometrów, a po dwóch takich susach jesteśmy już na końcu drogi. W L’Anse-aux-Amérindiens zostawiamy samochód na parkingu i zaopatrzeni w nieodłączny zestaw fotograficzny idziemy na ścieżkę. Zaraz za bramą spotykamy kolczaste dziwo, które mieliśmy okazję pierwszy raz zobaczyć na dnie w Burntcoat Head. Urson, choć z początku nie do końca przychylny Dominice (swoim zwyczajem ustawia się ciągle do niej… ogonem), jednak w końcu zapozował do zdjęcia i nawet na pożegnanie pomachał łapką. Nieporadnie poruszająca się najeżona kulka dociera w końcu na przeciwległą stronę i znika wśród krzewów i wysokich traw. Nieopodal tego miejsca, przy betonowym przepuście pod drogą jest drugi zwierzak, którego wzruszające kwilenie słychać po obydwu stronach rury. Nie mogąc mu pomóc bezpośrednio, staramy się nie stresować go swoją natarczywością i idziemy dalej z postanowieniem sprawdzenia kryjówki-pułapki w drodze powrotnej.
Słońce umila nam marsz. Kolejną porcję endorfin wlewa w nas wiadomość przekazana przez rodziców z dwójką dzieci – trzysta metrów od nas są wieloryby! Owładnięci myślą, że to sytuacja z rodzaju „teraz, albo nigdy” schodzimy z dróżki i brniemy przez zarośla do najbliższego klifu, aby przypatrzeć się morskim ssakom z bliska. Posmagane gałęziami łydki i przedramiona nie przynoszą jednak spodziewanego rezultatu. Zastanawiamy się nawet, czy nie chodziło o trzy kilometry. Wracamy na szlak i spotykamy kolejne osoby, które bez znamion pośpiechu i ekscytacji idą w przeciwną stronę. Wijąca się szczytem klifu ścieżka ma wiele wysuniętych punktów widokowych, z których zatrzymujemy się na każdym. W końcu widzimy resztkę fontanny tryskającej wprost z wody, a za nią przez chwilę niewyraźny, czarny kształt. Rozradowani biegniemy w tę stronę i wpatrujemy się w… niezmąconą toń. No tak, przecież w wielkich płucach mieści się wiele powietrza. Koleje minuty mijają, a my w pół kroku nie wiemy czy iść dalej, czy to tutaj będzie nasza życiowa szansa zobaczenia wielkiego walenia? Z trudem decydujemy się na kontynuowanie wycieczki we wcześniej uzgodnionym kierunku, a tu nagle tuż pod nami słychać potężne, jakby końskie parsknięcie, dobiegam do barierki i z zachwytu nie mogę nawet wydać okrzyku, bo wielkie czarne cielsko przepływa nieopodal nas, nawet widać otwór „gejzeru”!
Gdy nasze dalsze oczekiwanie jest bezowocne i nie przynosi nowych „wynurzeń” – ruszamy dalej. Po chwili okazuje się, że szczęśliwie podjęliśmy dobrą decyzję, bo oto do zatoki wpływają cztery sztuki, które najwyraźniej potrzebują zaczerpnąć powietrza po długim pobycie pod powierzchnią. Płynąc dostojnie w jedym kierunku, co chwilę wzbijają w powietrze białe obłoki, a cała scena przeciąga się na kolejne chwile i choć zdaje się, że następny wydech będzie już tym ostatnim, to jednak zwierzęta ciągle płyną na garnicy dwóch żywiołów. Po chwili w oddali dostrzegamy jeszcze samotnika, który wynurza się bliżej brzegu. Następnie widzimy dwa lub trzy w głębi zatoki. Wiedząc, że będziemy mieli jeszcze okazję podziwiać grzbiety wielkich stworzeń zdążamy na koniec szlaku po wisienkę – latarnię morską ustawioną na szczycie wysokiego klifu, co czyni ją widoczną z 29 kilometrów. Co ciekawe, światło lampy starszego typu błyskało na 50km! Tablica informacyjna zaopatrzona jest uwagą, że ze względu na stopień zaawansowania elektroniki nawigacyjnej nie ma potrzeby nadawania aż tak mocnego sygnału.
W drodze do samochodu zatrzymujemy się jeszcze kilka razy, próbując odgadnąć, czy obserwujemy finwale, czy płetwale karłowate. Choć różnica wielkości obydwu gatunków jest ogromna, odległość od nich i brak naszego doświadczenia uczyniła zadanie dość skomplikowanym. Dywagacje jednak mają swój finał w zgodzeniu się, że strzelające fontannami na kilka metrów w górę oraz opatrzone niewielką płetwą na końcu dużego cielska, to drugie na świecie wieloryby – finwale. Gdy z powrotem jesteśmy w Kiwanie ostatnie kwadranse słońca prowadzą nas krętą drogą na północ półwyspu, a później wzdłuż rzeki Św. Wawrzyńca na zachód. Gdy kończy się światło, droga staje się bardziej wymagająca, a kolejne serpentyny wymagają zwiększenia koncentracji. Czasami trzeba wyhamować prawie do zera, aby nie przykleić się samochodem do barierki odgradzającej asfalt od położonego poniżej lasu czy skał. Gdy po godzinie takiej jazdy zaczynamy się rozglądać za miejscem na nocleg zanim dotrzemy do Rimouski, odcinek staje się bardziej znośny, aż w końcu mkniemy prostym jak struna szlakiem wzdłuż wybrzeża. Zmęczeni i pełni wrażeń dojeżdżamy do wyznaczonego celu. Który to już raz spędzamy noc pod supermarketem?
Dzień 73
21 października 2019
Nie jest dla nas zaskoczeniem, że Walmart nie oferuje prysznica. Z tym musimy poradzić sobie sami. Poranna mgła, chłód i wybór niewłaściwej, lewej nogi podczas wstawania zaowocował niewielką burzą, która przetoczyła się w i ponad naszymi głowami. Na nasze szczęście wkrótce docieramy do Pic Porq, w którm znajdujemy zaciszny kącik na rozłożenie salonu kąpielowego. Wiedząc, że musimy czymś złagodzić nasze nastroje, decydujemy się na ciepłą wersję z OSZCZEPu, która – jak się okazuje – oczyszcza nie tylko ciało, ale i ducha! W zdecydowanie lepszych nastrojach gnamy coraz szerszymi drogami w stronę Quebec City. Stolicę prowincji minęliśmy w drodze do Saugenay niespełna dwa miesiące temu. Teraz przychodzi czas, aby przyjrzeć się miastu z bliska.
Sezon polowań w pełni. Wczoraj w Timie mieliśmy okazję posłuchać kilku rozmów Amerykanów, którzy przyjechali do swojego północnego sąsiada na wielkie łowy. W sklepach na półkach pełno jest odzieży w leśnych barwach. Kamuflaż obejmuje również niektóre akcesoria do samochodów, jak pokrowce na fotele i osłona przedniej szyby, choć to najprawdopodobniej bardziej kwestia „stylówki” niż konieczności. Ludzie wożą ze sobą dwu- i trzyosiowe quady. Pojazdy wiezione są na przyczepkach lub bezpośrednio na pakach dużych pick-upów. „Statek matka” wjeżdża jak najdalej może, a dalsza część należy do bardziej zwinnego cztero, bądź sześciokołowca. Efekty łowów możemy podziwiać na żywo, bo kilka samochodów wyprzedza nas załadowanych „śpiącymi” łosiami.
Kilkanaście kilometrów przed miastem spostrzegamy tablicę informującą o pobliskiej winiarni. Wczoraj już zdążyliśmy zrezygnować z pomysłu zakupu płynnego prezentu dla naszej kanadyjskiej gospodyni, bo większość znalezionych producentów była już zamknięta po sezonie, bądź nam nie po drodze. Wybór opcji „w ciemno” okazuje się jednak najlepszy – w podwórku nieoczekiwanie spotykamy właściciela miejsca, który chętnie zaprasza nas do środka i opowiada o produkcji. Ponieważ klimat jest surowszy niż w kanadyjskim „zagłębiu winiarskim” w okolicach Niagara-on-the-Lake, nie jest możliwe uprawianie szlachetnych odmian, stąd koncentracja na stworzeniu własnego smaku i uprawa lokalnych gatunków. Zaopatrzeni w symboliczną butelkę białego trunku, leżakującego w beczce po rieslingu, podążamy dalej.
Quebec City jest pierwszym miastem po wschodniej stronie rzeki Św. Wawrzyńca, w którym możliwy jest przejazd mostem. Dwie przeprawy, wbrew moim początkowym obawom, nie są przeładowane samochodami. Przeskakujemy na drugą stronę i staramy się znaleźć miejsce postojowe w miarę najbliżej starego miasta. Nasz wybór obiadowy pada na sieć fastfoodów słynącą z poutine. Zachęceni labradorskimi opowieściami Pauliene i Ricka o tej lokalnej specjalności zostaliśmy pokierowani przez właściciela winiarni, aby udać się do Chez Ashton. Choć trudno powiedzieć, kto pierwszy wymyślił ten przysmak i jak w wielu podobnych przypadkach trwa o to intelektualno-kulinarny spór, to spomniana jadłodajnia była pierwszym popularyzatorem.
Czym jest poutine? Czy jest to specjał? Zamawiamy po dużej porcji w wydaniu klasycznym. Po chwili niecieprliwego oczekiwania otrzymujemy aluminiowe pojemniki ciężkie od zawartości, na którą składa się kopiec frytek, serowe grudki i gęsty, ciemny sos. Powstające przy prodkucji sera zarodki wykorzystane w kulinarnej atrakcji szybko zapełniają brzuchy, ale w końcu całe obydwie porcje znikają. Jesteśmy najedzeni „pod korek” i nie planujemy jeść poutine w najbliższym czasie, a kto wie czy może i życiu…
Musimy pieszo wrócić przeparkować samochód, bo darmowy postój jest możliwy tylko przez dwie godziny przed piątą po południu. Po wykonaniu krótkiej wolty na wąskiej uliczce możemy stać już bez ograniczeń, bo wkrótce minie graniczna godzina. Warto było wrócić do Kiwana, bo obserwujemy jak funkcjonariusze czegoś w stylu straży miejskiej wypisują mandaty za nielegalne parkownie. Uspokojeni, spacerem wracamy w kierunku starego miasta i po kwadransie wchodzimy w jego obręb. Słońce jest już coraz niżej, a my zagłębiamy się w labirynt ulic, zbliżając się do katedry. Świątynia jest już zamknięta, więc przez Place d’Armes podążamy dalej w stronę cytadeli przez Promenade des Gouverneurs.
Początkowo szeroki, drewniany deptak jest płaski, ale u końca toru saneczkowego zaczyna piąć się w górę. Setki schodów rozdzielone są platformami, aby każdy mógł chwilę odsapnąć i kontemplować widok. Na samym szczycie i my zatrzymujemy się, aby nacieszyć oczy wieczorną ciszą i spokojem. Wbrew pozorom dookoła nie ma wielu ludzi, nie dolatują do nas również odgłosy ruchu samochodowego.
Potężny teren fortu jest dzisiaj miejscem spotkań, spacerów i uprawiania joggingu. Ciekawostką jest fakt, że zachowane w całości potężne mury miejskie czynią Quebec City jednym z dwóch miast na całym kontynencie, które może poszczycić się takim osiągnięciem. Skąpane w ciemności ulice z rzędami wysokich kamienic tchną duchem Europy. Chłód wokół nas się nasila, więc rozgrzewamy się szybkim marszem w stronę naszego domku na kółkach. Z braku lepszych lokalizacji, przejeżdżamy na drugi koniec miasta, aby na dużym parkingu spędzić kolejną noc.
Paweł