KwK: Dwa dni w Nowym Brunszwiku
Dzień 70
18 października 2019
Ponieważ wyjechaliśmy do nowej prowincji, nie byliśmy zaopatrzeni w odpowiednie przewodniki. Nie przewidując dłuższego pobytu w Nowym Brunszwiku, nie zdecydowaliśmy się na wizytę w centrum informacji turystycznej, a postanowiliśmy bazować na internetowych wskazówkach. Z natłoku informacji trudno wyselekcjonować coś wartościowego nie mając pojęcia o temacie, więc na zwiedzanie stolicy ruszyliśmy trochę „w ciemno”.
Pauliene i Rick odwiedzili St.John kilka dni przed nami, więc skorzystaliśmy z ich wskazówki odnośnie parkowania w centrum. Co prawda informacja o bezpłatnym miejscu postojowym nie potwierdziła nam się, ale nie chcieliśmy tracić czasu na poszukiwania innej lokalizacji. Uznaliśmy, że dwie godziny muszą wystarczyć na szybki obchód starego miasta. Z nawigacją w ręce ruszyliśmy na spacer.
Po przejściu przez centralny King Square, po kilku minutach dotarliśmy do budynku opisanego jako Market Square. Przed jego wejściem były dwa posągi. Pierwszy z nich przedstawia łosia naturalnych rozmiarów. Doczytaliśmy, że został ufundowany przez lokalny browar z takim zwierzakiem w logo. Druga rzeźba o nazwie „Time piece” w rzeczywistości jest wieżą zegarową zbudowaną z drewna. Wokół cokołu rozmieszczone są sylwetki zwykłych obywateli z różnymi atrybutami i w innych pozach. Na frontowej ścianie głównego budynku są tabliczki informujące, że wewnątrz można skorzystać z usług hoteli, restauracji, sklepów, biblioteki, a nawet muzeum.
Po wejściu do ceglanego przybytku naszym oczom ukazało się schludne, zadbane wnętrze. Najbardziej zainteresował nas model okrętu „Marco Polo”. Żaglowiec jest głęboko wpisany w kulturę jachtową i chyba każdy marynarz kiedyś o nim słyszał. My, na miejscu poszerzyliśmy swoją wiedzę, że ta niegdyś najszybsza jednostka została zbudowana w St. John w 1851, a następnie w niecałe sześć miesięcy okrążyła kulę ziemską, do niej należał również rekord przejścia Atlantyku. Ważny fakt stanowi również długość jej służby – „Marco Polo” pływał 32 lata, co na tallship było wyjątkowym wynikiem.
Ze względu na chłodny i porywisty wiatr cieszyliśmy się z możliwości spaceru po zadaszonych, nadziemnych korytarzach, tworzących niewielką sieć chodników w sercu miasta. Te poprowadziły nas do kolejnej atrakcji – City Market. Przestronna hala targowa w przeszłości stanowiła najważniejsze centrum handlowe, obecnie na licznych stoiskach można zaopatrzyć się od warzyw, przez ryby, po rękodzieło i pamiątki. I my skusiliśmy się na drobny zakup, który urozmaicił nasz obiad.
Tymi samymi przejściami wróciliśmy do punktu startowego. Teraz już konieczne było opuszczenie ciepłego budynku. Żwawym krokiem podążyliśmy do Rainbow Park. Tam zastaliśmy wielu miejskich pracowników uprzątających zalegające na trawnikach i alejkach gałęzie. Podobny obraz widzieliśmy na King Square. Od jednego z mężczyzn w pomarańczowej kamizelce dowiedzieliśmy się, że poprzedniej nocy przeszła tędy wichura i dokonała sporych zniszczeń. Nie chcąc przeszkadzać w pracy, obeszliśmy zieleniec po obwodzie i udaliśmy się w ostatnie zaplanowane miejsce – do katedry.
Odwiedzony przez nas kościół pw. Niepokalanego Poczęcia był w remoncie i większość wnętrza zastawiona była wysokimi rusztowaniami. Udało nam się jedynie wejść do kaplicy adoracji Najświętszego Sakramentu. Tym akcentem zakończyliśmy wycieczkę po stolicy Nowego Brunszwiku. Do samochodu wracaliśmy przez teren starego cmentarza. Obszar ten jest przekształcony w kolejny, zielony zakątek, bardzo zadbany, szeroko użytkowany przez mieszkańców.
Wyjeżdżając z miasta skusiła nas jeszcze wizyta w browarze Mooshead. Tu zaopatrzyliśmy się w kilka produktów limitowanych edycji, które nie są dostępne w sklepach. Naszym założeniem było dowieźć puszki jak najdalej, zachowując zawartość na wyjątkowe okazje.
Wycieczka po wschodnich prowincjach Kanady wielkimi krokami zbliżała się do finału, a nam bardzo zależało na wizycie w poleconym przez Ulę Gaspé. Dlatego pozostałe kilometry musieliśmy pokonywać w dużych dawkach. Podczas jazdy drogą ekspresową usłyszeliśmy, że nasz Kiwan zaczął wydawać nowy, nieznany nam dotychczas dźwięk. Wkrótce dołączyła do niego żółta kontrolka „check engine”. Nie lubimy takich niespodzianek, uznaliśmy, że trzeba jak najszybciej zdiagnozować, co gnębi nasz pojazd. Szczęśliwie tuż obok znajdował się warsztat samochodowy z bardzo dobrymi opiniami. Profesjonalne ręce fachowo zlustrowały wehikuł i wkrótce przesympatyczny mechanik wydał opinię, że słyszane przez trzaski pochodzą z nierównego spalania w cylindrach. Aby zniwelować „pochrząkiwania” kiwanowe powinniśmy zaś wlać paliwo klasy premium i po kilkuset kilometrach problem rozwiąże się sam. Przy okazji przeglądu mężczyzna stwierdził również, że uszkodzny jest element układu wydechowego, ale to nic poważnego i możemy jechać dalej. Zapłatą za półgodzinną pracę było jedynie uściśnięcie ręki. Odczuliśmy dużą ulgę.
Kilka kilometrów dalej dwa następujące po sobie przystanki wzbogaciły nas o kolejny ładny widoczek, tym razem na lokalny prom, wypełnione obiadem brzuchy i uzupełniony wysokooktanową benzyną pod korek bak. Choć czas gonił, aby reszty dnia nie spędzić w samochodzie, chcieliśmy wyskoczyć na kilka chwil na spacer do Fredericton. Zanim to nastąpiło, znów skorzystaliśmy z rekomendacji naszych Holendrów, tym razem w kwestii darmowego prysznica. W celu złapania się na tę przyjemność udaliśmy się do… uniwersyteckiego centrum sportowego. Jako nowym klientom przypadał darmowy „daypass”, który wykorzystaliśmy tylko na wizytę w obrębie szatni. Trzeba sobie radzić!
Podróż po sezonie wiąże się z zamkniętymi w większości atrakcjami turystycznymi, ale zawsze pozostaje możliwość zobaczenia kilku krajobrazów i ważnych budynków z zewnątrz. I tym razem naszą uwagę przyciągnęły mury rządowe oraz widoki nad brzegiem rzeki. Znów poszerzyliśmy kolekcję naszych fotografii o kilka nowych zdjęć i tym razem już bez zatrzymania osiągnęliśmy Campbellton, które stanowiło bazę noclegową na najbliższy wieczór.
Dzień 71
19 października 2019
Plan na ten dzień obejmował przede wszystkim osiągnięcie Gaspé. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie brali pod uwagę postoju w miejscach, które wydadzą nam się ciekawe na trasie. Ze względu na wciąż trzycyfrową odległość od wschodniego krańca cypla wiedzieliśmy, że prawdopodobnie dopiero jutro będzie nam dane wejść do Parku Narodowego.
Pierwsza malownicza zatoczka samochodowa zachęciła nas do skonsumowania słodkiego drugiego śniadania. Choć nie było tu dogodnego terenu spacerowego, miło było chwilę popodziwiać krajobraz z wnętrza samochodu. Z uzupełnionym zapasem energii odpaliliśmy Kiwana i pognaliśmy naprzód.
Znaki przy asfalcie kolejno zaprowadziły nas do miejscowości Miguasha mieszczącej duży zielony obszar położony nad klifami. Dotarliśmy na zupełnie pusty parking przed nieczynnym już centrum interpretacyjnym. Trochę nam było szkoda, ponieważ obiekt wydał się interesujący. Ja zrezygnowałam nawet z wychodzenia zza kółka, Paweł tylko szybko wyskoczył z aparatem, by zrobić rekonesans i upamiętnić kolejne nabrzeże. Ruszyliśmy, może dalej spotka nas coś bardziej interesującego.
Trzeci postój został zarządzony przez Pawła, któremu zależało na zrobieniu zdjęcia fal przypływu. Znalazłam dogodny parking i sama nie chcąc biegać po trasie szybkiego ruchu zostałam w samochodzie, a mój mąż wysiadł uwiecznić różne odcienie wody i uzupełnić kartę pamięci kilkoma nowymi fotkami. Muszę przyznać, że jeśli dzień może być fotogeniczny, to ten właśnie taki był. Obecność słońca dodawała kolorytu i blasku otaczającej nas rzeczywistości. W naszych jesiennych okolicznościach coraz rzadziej mamy okazję doświadczać takiej pogody.
Znów kolejne kilometry przekręcały się na liczniku, gdy w samochodzie padło prawie chóralne (bo dwa głosy na chór to chyba za mało) ŁAŁ. Otóż naszym oczom ukazała się sporych rozmiarów skała wystająca z wody z wymytym przez morskie fale okienkiem. Tuż przed nią stał duży wycieczkowiec, zapewne oferujący obejrzenie niezwykłości z bliska. Barwy nieba z chylącym się ku zachodowi słońcem dodawały scenerii uroku. Po odrobinie nietypowej dla nas ciszy postanowiliśmy spróbować podjechać bliżej. Jedyna droga poprowadziła nas do miejscowości Percé, wtedy przypomniało mi się, że faktycznie kiedyś w jakimś przewodniku przewinęła mi się informacja o ciekawostce w tym miejscu. Krótki szlak pieszy pod górę pomógł nam podejść do najwęższego przesmyku między stałym lądem z wysepką. Z tej perspektywy nie było widać łuku u podnóża skały, ale za to dokładniej przyjrzeliśmy się przenikającym się barwom kamienia od jasnożółtego po brąz, wąskiemu pasowi kamienistej plaży w dole oraz… dostrzegliśmy żerującą fokę. Choć z początku ciężko nam było sklasyfikować czarny, błyszczący punkcik, to duże przybliżenie na aparacie ułatwiło rozpoznanie morskiego ssaka.
Mimo jesiennej pory atrakcja wciąż ściągała licznych turystów, których ilość zaskoczyła nas w tak niewielkiej miejscowości. Może uczestniczymy w tańszym sezonie wycieczek objazdowych? Pomimo szerokiego zainteresowania zakątkiem i tak muzea i restauracje były pozamykane. Niczego więcej nie mogliśmy zatem doświadczyć w Percé, wróciliśmy więc do Kiwana, by dotrzeć w końcu do Gaspé. Oczywiście po drodze nie mogliśmy powstrzymać się od cyknięcia skale jeszcze jednego portretu z innej perspektywy.
Gdy słońce już wisiało nisko nad horyzontem, my osiągnęliśmy pożądaną miejscowość. Zanim zagłębiliśmy się w część tętnicą cywilizacją poszliśmy na krótką przechadzkę po Douglastown stanowiącym dzielnicę przyległą. Tu mieliśmy okazję przespacerować się wcinającą się w zatokę plażą, której przedłużeniem był nasyp kolejowy z torami łączącymi przeciwległe brzegi. Stan szyn sugerował, że bezpieczne jest poruszanie się tym traktem i od dłuższego czasu nie jechał tędy żaden skład. Zastanawialiśmy się, czy w sezonie kursuje tu kolejka w celach widokowych, czy tak pocztówkowo położony tor został zapomniany. Aby zupełnie nie poszedł w niepamięć, na chwilę ożywiliśmy miejsce sobą dokumentując zdarzenie zdjęciami, ale wkrótce przegnał nas przenikliwy, zimny wiatr.
Przed udaniem się na nocleg w mniej ruchliwej okolicy, skorzystaliśmy jeszcze z usług pralni należącej do miejscowego uniwersytetu. Bardzo niski koszt zachęcił nas do użycia tym razem nie tylko suszarki, ale i automatu czyszczącego. W oczekiwaniu na zakonczenie obu cykli zdążyłam przygotować kolejną porcję bułek. Jak zwykle, po ciemku dojechaliśmy na punkt, w którym postanowiliśmy spać. Oddalony ponad 40km od centrum miasta parking po drugiej stronie zatoki całkowicie spełniał nasze oczekiwania i zadowoleni udaliśmy się na spoczynek. Kolejny ranek mieliśmy nadzieję rozpocząć przejściem pieszego szlaku.
Dominika