KwK: Ania spod zielonej szczytowej ściany
Dzień 68
16 października 2019
Amherst traktujemy tylko jako przystanek na trasie, więc po śniadaniu, bez zbędnego przeciągania, jesteśmy znowu w drodze. Kolejny raz żywimy nadzieję, że o rzeczach wartych zobaczenia dowiemy się po wjeździe do nowej prowincji. Z resztą, w razie czego, mamy swoje oczy i pozostałe zmysły, które do tej pory karmione są wieloma nowościami. Kilka minut przed wjazdem na przeprawę, most jest już widoczny. Jego charakterystyczne łuki giną po drugiej stronie wody. Od momentu wjazdu początkowo pniemy się pod stromą górkę, co najprawdopodobniej spowodowane jest umożliwieniem przejścia pod spodem dużych statków.
Kilkunastokilometrowy odcinek nad Zatoką Świętego Wawrzyńca jest reklamowany jako najdłuższy na świecie w obrębie wód skuwanych przez lód. W każdą stronę możliwy jest przejazd jednym pasem, a bezpieczeństwa strzegą betonowe barierki wzdłuż obu stron asfaltu. Już wcześniej powiedziano nam, że w razie wystąpienia trudnych warunków pogodowych, a w szczególności silnego wiatru, most może zostać zamknięty. Innym sposobem dotarcia na Wyspę Księcia Edwarda jest przeprawa promem, ale ta została przez nas pominięta z uwagi na wyjazd do Economy i Five Islands. W obu przypadkach, podróżni wybierający się do prowincji słynącej z czerwonej ziemi uiszczają opłatę dopiero przy wyjeździe.
W budynku informacji zlokalizowanym zaraz za przeprawą zostajemy poinformowani o atrakcjach regionu oraz o wszystkim – co z uwagi na „posezonowość” zostało już zamknięte. To drugie właściwie ułatwia nam zaplanowanie kilkudniowej wycieczki. Zgodnie z motto Sebastiana: „przekuwamy to w sukces”. Wspólnie stwierdzamy, że dotychczas nie uzyskaliśmy w żadnym visitor centre tak kompletnych informacji, co pozwalamy sobie wprost zakomunikować młodej pracownicy. Najciekawsze wydają nam się wydmy w jednym z parków. Takiego krajobrazu od wizyty na Langlade dawno nie wiedzieliśmy, a tu dodatkowo kusi nas rzekoma możliwość chodzenia po wodzie. Zobaczymy!
Obierając za cel dotarcie do Greenwich przez stołeczne Charlottetown jedziemy wzdłuż południowego wybrzeża Prince Edward Island. Obładowani folderami informacyjnymi zmierzamy od razu w dowolne, dogodne miejsce do sfotografowania mostu, po czym do uroczego miasteczka Victoria. Ten pierwszy, ze względu na swoją długość, nie jest wdzięcznym „pozerem”, a to drugie z kolei odwrotnie. Czerwona plaża jest dla nas niemałą nowością, bo czarny i biały piasek już widzieliśmy. Dzisiejsze doświadczenie wzbogaca naszą paletę kolorów. Dosia ma również możliwość zaznajomić się z kotem, który swoim podążaniem za ludźmi oraz długim włosem bardzo przypomina nam Mary pozostawioną na ontaryjskiej farmie.
Przekręcam kluczyk w stacyjce. Jedziemy dalej. Rocky Point jest zarządzane przez Parks Canada. Oznacza to, że miejsce jest zaopatrzone w duże interpretation centre, które nazwaliśmy muzeum. Teren dookoła jest zadbany, liczne tablice informacyjne mogą dostarczyć wiedzy, a ławki – odpoczynku. Są i washroomy, bo tak zwykle w Kanadzie nazywa się toalety. Mamy szczęście, bo budynek saintarny jest otwarty jeszcze przez trzy dni, po czym przejdzie w letarg czekając następnego sezonu.
Powyższe jednak w tej chwili to pikuś, bo żona właśnie zlokalizowała przeciek naszego głównego zbiornika wody. Ciężko winić owo cudo techniki i materiałoznastwa, bo składany 20-litrowy „worek”, kosztując cztery dolary przebył z nami długą drogę, a pękł dopiero po ponad dwóch miesiącach służby. Z plusów – jest słonecznie i wietrznie, więc po otwarciu obojga bocznych drzwi zaprzęgamy przyrodę do pracy. Po drugie – mamy dostęp po wody pitnej, aby uzupełnić zapasy, a po trzecie mamy przecież zastępczy worek! Po usunięciu przez nas pierwszych skutków awarii, Dosia zabiera się za zagniatanie ciasta drożdżowego na bułki, a ja uzupełniam OSZCZEP pod korek i łatam zbrojoną taśmą… drugi ze zbiorników. Jak to? Ano fabrycznie nowy, kupiony za trzy dolary, przeceniony worek okazał się być dziurawy przy pierwszym użyciu. Ponadto nie tylko w jednym, a w trzech miejscach! Ubytek wody jest niewielki, ale po całej nocy plamy na podłodze mogłyby zachęcać mikroorganizmy do akcji kolonizacyjnej.
Jednak cudne kolory jesieni nie dają nam zbytnio skupić się na problemach. W końcu, kiedy ciasto zaczyna rosnąć, zaczynamy przechadzkę. Samochód co prawda zostawiamy zamknięty, ale włączamy do działania nasz niewielki wiatrak. Może on coś pomoże. Z drugiej strony zatoki mamy możliwość oglądać leżące nad wodą Charlottetown z charakterystycznymi wieżami katedry, górującymi nad miastem. Niewielkie, czerwone, klifowe zbocza przypominają, że jesteśmy na urodzajnej i bogatej w żelazo ziemii. Pozostałości angielskiego fortu to tylko ziemne nasypy, a o akadyjskiej tragedii przypomina krzyż i mapa, która widzieliśmy już na Cape St. George w dzień przed wypłynięciem z Nowej Funladii. Pamięć o potomkach Francuzów, zamieszkujących w XVIII w. Ile Royale, a przymusowo przesiedlonych przez Brytyjczyków jest bardzo żywa w Maritimes – atlantyckich prowincjach.
Zanim podeschniętym autem pojedziemy dalej, mamy jeszcze okazję złapać lisa w cyfrowe sidła. Młodzieniaszek tak zapamiętale czyści swą kitę, że mam wystarczająco czasu, aby zmienić obietkyw na tele.
O fakcie wjazdu do największego miasta na wyspie świadczy zwiększony ruch samochodów. Aby nie utknąć w popołudniowych korkach, uciekamy się do fortelu – zamierzamy je przeczekać jedząc lody! Dominika znalazła znaną w kraju wytwórnię, która na niewielkiej wyspie ma swoją siedzibę oraz sklep. Mroźno-słodki biznes idzie w parze z innym pomysłem – koszulkami, które zawierają grafiki z krową, jako motywem przewodnim. Zabawne obrazki nawiązują do ikon popkultury, a tutaj wiszą zaprezentowane na kilku planszach w ciągu korytarza udostępnionego do zwiedzania. Nasza garderoba jest jednak – w naszym mniemaniu wystarczająca – więc zadowalamy się „tylko” dwoma gałkami pysznych atrakcji. Stąd bezpośrednio jedziemy już do portu w Charlottetown.
Początkowe trudności ze znalezieniem miejsca postojowego rozwiązują się same, kiedy jeden z samochodów zwalnia miejsce parkingowe. Naszym organiczeniem jest jedynie czas – jedna godzina o czym informuje stosowny znak. Ponieważ planujemy jeszcze dziś jechać dalej, idziemy wzdłuż brzegu, po czym żwawo maszerujemy do domu i ogrodów reprezentanta monarchii brytyjskej. Urząd Lietunant governor jest wciąż obowiązujący, mimo niepodległości Kanady. Tablice informacyjne w niewielkim budynku zaraz za bramą posiadłości streszczają jego rolę i wskazują, że Elżbieta II jest formalnie królową tego państwa. Ekspozycja wewnątrz białej rezydencji jest zamknięta poza sezonem, ale dopuszcza się pieszych w obrębie zieleni. Z tego skrzętnie korzystamy. Wracając mijamy jeszcze piękny, żółty Beaconsfied Historic House.
Do katedry nie jest nam dane wejść, bo jest już po siedemnastej – przegapiliśmy moment, a i miejskie muzeum jest w remoncie. Mamy więc tylko pobieżny ogląd o mieście, które na pierwszy rzut oka wydaje się być zadbane i oferujące wiele atrakcji dla turystów – szczególnie w sezonie.
Słońce już coraz niżej, a my jeszcze zatrzymujemy się na krótkie zakupy. Brak zbiornika na wodę – nie licząc OSZCZEPu – uzupełniamy trzema, dużymi butelkami wody. Uznajemy, że relacja kosztów do jakości znacznie przemawia na ich korzyść. W zasadzie powoli kończymy nasz road trip, więc chwilowo wstrzymujemy się z inwestycją w większy baniak z twardego tworzywa. Ponadto, aby go zmieścić, musielibyśmy zmodyfikować kambuz. Trasa na plażę kilka kilometrów od Greenwich zostaje przez nas pokonana po ciemku, ale drogi na PEI (Prince Edward Island) są w dobym stanie. Jedynie wjazd na skarpę, aby w końcu trafić na oznaczone wcześniej koordynaty, jest niepewny. Nie zakopujemy się jednak, tylko wjeżdżamy na skąpaną w ciemności łąkę. Rozgwieżdżone niebo zapowiada chłodną noc, a poświata księżycowa odbija się w wodzie. Kilka samochodów przyjeżdża i odjeżdża. Inni zapewne też chcą dyskretnie nacieszyć się misterium w tym samotnym, nabrzeżnym miejscu.
Dzień 69
17 października 2019
Po odsłonięciu zasłonki Dominika radośnie oznajmia – nie ma wiatru. W głowie miała już od wczoraj OSZCZEPowe harce, więc teraz pora wprowadzić je w życie. Plany jednak planami, a życie… No właśnie. Po śniadaniu lekka bryza zmienia się w delikatne 2-3 w skali Beauforta z tendencją rosnącą. Mimo tego chęć żony do utrzymania naszej higieny na przyzwoitym poziomie przezwycięża spodziewane niewygody i po zmontowaniu kabiny na rufie obydwoje mamy radość z patrzenia na świat z nowej, świeżej perspektywy. Po prawdzie, nawzajem musieliśmy się wspierać przy tej czynności, bo mimo przestawienia Kiwana dziobem do kierunku wiatru, nasze zasłony – wzorem żagli – cały czas chciały pracować. Albo raczej jak zwyczajne szmaty – ulecieć w dal.
Dojazd do Greenwich nie zajmuje nam więcej niż dziesięć minut. Na wielkim parkingu stoi tylko jeden samochód, a my parkujemy obok wejścia na szlak. Po dojściu na rozwidlenie ustalamy, że najpierw chcemy oglądać diuny, które tak bardzo polecała nam pracownica informacji turystycznej w Borden-Carleton. Po przebyciu pierwszych kilkudziesięciu metrów rozumiemy rekomendację sympatycznej pani. Przez krętą niczym wąż, „pijacką” kładkę prowadzoną chyba wśród samych pomników przyrody docieramy do niespotykanego dotąd rozwiązania.
Dalszy szlak prowadzi na wydmy przez środek dużego jeziora! Unoszący się na wodzie chodnik z połączonych paneli wykonanych z tworzywa sztucznego jest również zabezpieczony drewnianą balustradą po obu stronach. Ścieżką idzie się pewnie, nic nie kołysze, a jedynie odgłos kroków zdradza, że nie stąpamy po trwardym gruncie. W dwóch trzecich pomysłodawca znalazł nawet miejsce na niewielką zatoczkę widokową!
U końca przeprawy, ciekawie rozwiązana drabinka drabinka sznurowa wspomaga podchodzenie pod piaszczysty stok. Po przejściu na drugą stronę ukazuje nam się… cóż, bardzo bałtycki krajobraz, aż w sercu gra tęskna nuta. Jak w większości przebytych przez nas szlaków linearnych opatrzonych tablicami informacyjnymi, czytamy je podczas drogi powrotnej. Dowiadujemy się o wrażliwym i ciekawym biotopie, który przemierzamy. Podstawową rolę w stabilizacji ruchomych gór stanowią trawy, które łączą się kłączami pod powierzchnią i tworzą swoistą siatkę, umożliwiającą warunki bytowe dla innych roślin.
Po dotarciu do skrzyżowania, na którym poszliśmy w prawo, tym razem wybieramy drugą drogę, którą wiodąc wkoło wraca w ten sam punkt z innej strony. Szeroka, wysypana żwirem ścieżka z początku ciekawie biegnie wzdłuż nabrzeżnych łąk, a potem skręca w las. Można rzec, że nie spotyka nas na niej nic nadzwyczajnego, ale zagadani najprawdopodobniej nie zwracamy uwagi na przyrodę dookoła nas. Znowu mamy ogromne szczęście wsiąść do Kiwana przy pierwszych podrygach deszczu, który – z każdą chwilą intensywniejszy – towarzyszy nam aż do Charlottetown. W stolicy PEI jesteśmy drugi raz, aby – tak jak planowaliśmy wczoraj – zobaczyć katedrę wewnątrz. Harmonijne i spokojne wnętrze na pierwszy rzut oka wydaje się być puste. Jednak jeżeli przyjrzeć się bardziej, wszystko jest na swoim miejscu i pełne Bożego Ducha.
Opady są z nami również w drodze na północ wyspy. Zmierzamy teraz do interpretation centre w Cavendish, czy może Avonlea? Choć obydwie nazwy dotyczą tego samego miejsca, to pierwsze istnieje na prawdę, a drugie to fikcja. Urodzona na Wyspie Księcia Edwarda pisarka Lucy Maud Montgomery na trwałe pozostawiła ślad swojej ukochanej małej ojczyzny w literaturze. Dzisiaj do Anne of Green Gables zmierzają tłumy nawet mimo słoty i zakończonegp sezonu turystycznego. Dyrekcja wiedząc, że będzie miała jeszcze kogo gościć o tej porze roku, najwyraźniej wydłużyła ten okres w porównaniu z pozostałymi atrakcjami zarządzanymi przez Parks Canada.
Ale wróćmy do Ani. Całość ekspozycji w głównym budynku poświęcona jest pisarce, jej życiu i twórczości. Z kolei dom, należący niegdyś do kuzynostwa L. M. Montgomery został zaadaptowany na dom rudej bohaterki światowego bestsellera. Ponoć znawcy lektury są w stanie wyłuskać smaczki, jak pewne drobiazgi leżące w odpowiednich pomieszczeniach, a odpowiadające fabule. Zanim jednak jesteśmy w centrum zdarzeń, Dominika wciela się w postać dziewczynki, co przyznaję, wyszło jej świetnie!
Chwilę wcześniej żona mówi mi też o niewłaściwie przetłumaczonym tytule książki. Otóż tytułowe „gables” mogą dosłownie oznaczać wzgórza, ale i… dachy. Ale czy autorce chodziło właśnie o „Anię spod zielonego dachu”? Jesteśmy wielkimi szczęściarzami, bo za moment uczesniczymy w arcyciekawej dyskusji z pracownikiem, który zagaił do nas w kuchi, a zaczęło się jak zwykle – od naszego polskiego pochodzenia. Swoją drogą arcyciekawy był też piec we wspomnianej kuchni, ale nie o tym – wróćmy do rozmowy.
W ostatnich trzech latach nasz interlokutor miał okazję spotkać wielu rodaków w Cavendish i często – jak przyznaje – wchodzić z nimi w rozmowę. To turyści przekazali informację, że polski przekład książki Lucy Maud miał miejsce już w 1911 roku, czyli w cztery lata po wydaniu oryginału. A Rzeczpospolitej wtedy nie było na mapach od prawie stu dziesięciu lat! Poprzedzającymi tłumaczeniami były holenderskie i szwedzkie. Rozmówca znał też zagadnienie nieścisłości w tłumaczeniu tytułu pozycji, który zdążył się już mocno utrwalić w naszej kulturze.
Niemniej jego konstatacja nas zaskakuje. Stwierdziwszy, że nauka jest warta stania na dworze w deszczu, mężczyzna wyciąga mnie na zewnątrz i pokazuje palcem wystający fragment dachu. „To jest gable, jak to nazywacie po polsku?” Szczerze mówiąc, nie wiedziałem jak konkretnie nazywa się ta część ściany, ale postanowiamy z Dominiką dociec tego później. Wiemy tylko, że nie chodzi o dach, a o trójkątny fragment ściany pod dachem. Sprawdzone tłumaczenie zwala nas z nóg – to po prostu „ściana szczytowa”! Teraz lepiej rozumiemy, co pracownik z zacięciem naukowym miał na myśli, pokazując nam green hills dookoła farmy. Może to, co aktualnie przyjęte i zaakceptowane jest ciekawsze, niż nieco karkołomne „Ania spod zielonej szczytowej ściany”? Jeszcze jedną ciekawostką dzieli się z nami Kanadyjczyk – w czasie, kiedy pisarka była młoda i odwiedzała kuzynostwo, wspomniany fragment budynku był gęsto porośnięty bluszczem. Teraz trójkątny tragment został pomalowany, aby pasował do literackiej fikcji.
Wdzięczni za otwarcie się przed nami i posileni obiadem, jedziemy w stronę… zachodnią. Teraz jeszcze nie wiemy dokładnie, dokąd chcemy jechać. Czarne chmury (na szczęście nie w sensie przenośnym) nad nami, a opady nas zachęcają do opadania rąk. W końcu trafiamy w dziurę w niebie, a za plecami wyłania się, a nawet wyłaniają się tęcze. Zjawisko tak piękne, że zostaje przez nas uchonorowane zdjęciem! Z każdym kilometrem w niewiadomą stronę spodziewany chłodny front się przybliża i zasnuwa całą szerokość nieba. Decyzja podjęta w Summerside jest szybka i konkretna. Opuszczamy piękną, czerwoną wyspę. Czas pozostały do końca wyjazdu jest zbyt krótki, aby spędzać go moknąc, więc ruszamy daleko na południe, do stolicy Nowego Brunszwiku. Zaskakująco omijamy tym samym cały deszcz i po równym asfalcie mkniemy aż do St. John. Szczęśliwie nic nie wyskakuje nam na drogę, jedynie niespełna pięćdziesiąt dolarów myta za most do budżetu prowincji.
Paweł