Nikaraguańskie RetroMigawki – Papierkowe roboty
Inaugurujemy krótki, bo pięcioczęściowy cykl naszych wspomnień z zeszłego roku z Nikaragui. Zamykamy tym samym nieopowiedziany dotychczas rozdział przygód. Od przyjazdu do Nindirí, do naszego powrotu do Kostaryki w niecodziennym układzie – każde z nas osobno. W kolejne sobotnie wieczory zapraszamy do lektury.
Przygotowania w malowniczych okolicznościach
Nasze niedawne doświadczenia z León mają swoje przełożenie na Nindirí. Tutaj też zorganizowanie dowolnego wydruku nie jest prostą sprawą. W sukurs przychodzi punkt usługowy z płatnym dostępem do komputera i drukarki. O ile wydruk rezerwacji biletów lotniczych z Kostaryki do Kanady nie przysparza najmniejszych problemów, o tyle ze zdjęciem do paszportu (do wklejenia w dokument tymczasowy w konsulacie w Panamie) i do emergency travel document (w Managui), które mają mieć różne wymiary nie jest łatwo. Zdjęcia przygotowujemy w pobliskim sklepie papiernicznym. Co więcej, niedługo potem mamy ich całe mnóstwo, bo cena nie różni się w zależności od ilości wykorzystanego tuszu. Na jednej stronie drukujemy więc maksymalną ich ilość. Wbrew pozorm cała operacja zdobycia odpowiednich fotografii i dokumentów nie jest tak czasochłonna, jak nam się wydawało. Ponadto dała nam możliwość powtórnego przyjrzenia się Nindirí, po którym wcześniej spacerowaliśmy z naszymi przyjaciółmi.
Całe, rozległe jak na wielkość miejscowości, centrum miasteczka jest bardzo zadbane i czyste. Jak zazwyczaj w każdym z dotychczas odwiedzonych, na centralnym placu możemy znaleźć kościół, park i bank. Duży rynek mieści również statuę z posągiem indianina Nacudarí, boisko, podest do występów. Zieleń ubogacają duże figury zwierząt naturalnie zamieszkujących te tereny. Obrazu dopełniają wszelkie ruchomości, jak na przykład motorowe triciclos, riksze czy proste dwukółki zaprzężone w konia. Po zaledwie pięcio minutowym spacerze jesteśmy otoczeni naturalnej wielkości betonowymi dinozaurami w innym parku.
Tuż obok znajdują się murale malowany przez Jesúsa. Jeden przedstawiający symboliczne wpływy indian Nacudarí, drugi – erupcję wulkanu Masaya. Wg miejscowej tradycji, to Boża ingerencja wyproszona procesją kobiet z Krzyżem powstrzymała potoki lawy przed wdarciem się do miasta. Z tarasu na tyłach domu i z pobliskiej restauracji jest świetny punkt widokowy na jezioro. Z obydwu miejsc wyraźnie widać granicę, gdzie zatrzymały się i ostygły jęzory płynnej skały. Nad pustą przestrzenią góruje ścięty stożek, w którym ciągle bulgoce czerwona zupa.
Wróćmy na chwilę do biletów lotniczych. Kostaryka, tak jak kilka innych krajów Ameryki Południowej i Centralnej, przy wjeździe wymaga przedstawienia potwierdzenia wyjazdu z kraju, czy inaczej – na kontynuację podróży. Bez niego, formalnie nie ma możliwości wjazdu na terytorium kraju. Osoby, które chcą zostać dłużej w danym miejscu np. w Kostaryce decydują się na wyjazd do Panamy lub Nikaragui. Znamy też przypadki przekraczania granicy w obie strony w ciągu godziny i przedstawiania podkolorowanego, nieistniejącego biletu, bądź anulowanej rezerwacji. Nie znamy również żadnej opowieści, w której ktokolwiek nie zostałby wpuszczony na terytorium kraju. W naszym odczuciu trzeba po prostu mieć bilet, a reszta to sprawa podatku wyjazdowego i wjazdowego do kraju. Ruch turystyczny jest w końcu w interesie kraju „bogatego wybrzeża” (Costa Rica).
Bieg po stolicy
Znak ustawiony przy Museo Ethnográfico Nindirí informuje, że nasz dom znajduje się przy 26-tym kilometrze drogi pomiędzy stołeczną Managuą, a Masayą. Niedaleko. Rozkład jazdy autobusów jest dla nas czymś w rodzaju oglądania geometrycznych wzorów w kalejdoskopie – jest w tym sens, ale ciężko go tak do końca pojąć. Dobrze się jednak składa, że nasz odcinek jest rodzajem czubka lejka, do którego wlewa się ruch z południowego-wschodu. Na brak autobusów nie można narzekać. Po odbiór emergency travel document, wystawionego na jeden przelot z Managui do Ciudad Panamá, wybieram się samotnie. Mając już wydrukowane zdjęcie w dziwnie małym formacie, jadę do hiszpańskiej ambasady. Trasa jest już znana. Na miejscu – po stawieniu się godzinę przed czasem, zostaję poinformowany, że dokument jeszcze nie jest gotowy. Jednocześnie została mi wskazana konieczność wybrania się do urzędu imigracyjnego po zdobycie potwierdzenia daty wjazdu do kraju. Taki jest wymóg. Tutaj zaczynają się schody. Mając w zapasie tylko trzy godziny przed zamknięciem wrót placówki dyplomatycznej, pośpiesznie udaję się w dopowiednie miejsce. Tam zostaję poinformowany, że sprawami mojego typu zajmuje się centrala. Posiadając sprzeczne informacje co do miejsca docelowego decyduję się na dojazd taksówką.
Znajduję się na dziedzińcu dużego zespołu budynków i kieruję w stronę recepcji, aby zostać przydzielonym do odpowiedniego okienka w dużej sali. Nie mam jednak ze sobą paszportu, co stanowi problem nie do przeskoczenia. Nie wystarcza zaprezentowanie elektronicznej kopii na ekranie telefonu – muszę postarać się o wydruk. „Trzy przecznice w dalej znajduje się stacja paliw, tam może pan wydrukować. Proszę uważać, to niebezpieczna okolica”. Z takimi słowami w głowie idę do wyjściowej bramy. Strażnik, rozpoznawszy we mnie gringo (bo przecież w ogólnej percepcji każdy biały pochodzi z Estados Unidos), który wchodził nie tak dawno, z zaciekawieniem pyta co się stało. Po mojej odpowiedzi, że idę do drukarni, potwierdza słowa poprzednika – mam mieć się na baczności. Przedsiębiorę to, co w mojej sytuacji uważam za jedyne rozsądne. Chodniki są zatłoczone, co spowalniałoby krok, stąd wybieram marsz szybkim krokiem po jezdni pod prąd. Pomiędzy rzędem zaparkowanych aut i samochodami nadjeżdżającymi z naprzeciwka jest wystarczająca ilość miejsca. Odmawiam wszystkim taksówkarzom, którzy oferują servicio. Teraz każdy jest podejrzany. Drukarnia okazuje się małym punktem usługowym na kształt kafejki internetowej. Na szczęście bez problemów zapobiegawczo drukuję dwie kopie pierwszej strony paszportu i wracam po swoich śladach. Tym razem przemieszczam się zgodnie z kierunkiem ruchu pojazdów. Po pięciu minutach znowu jestem w kolejce. Zostaję przydzielony do okienka. Po niedługim oczekiwaniu, urzędnicze usta uprzejmie informują mnie, iż moją sprawą zajmie się osoba z innego departamentu.
Nerwowo spoglądam na zegarek. Powinienem zdążyć. Następne osoby z mojej kolejki załatwiają formalności. Tknięty nagłym przeczuciem odbieram pocztę elektroniczną. Dostaję informację, że mam natychmiast jechać do hiszpańskiej placówki, bo jest piątek i zostanie ona zamknięta pół godziny przed czasem. Krew we mnie osiąga temperaturę wrzenia. Bilet mam kupiony na poniedziałkowy poranny lot, to jest ostatnia chwila na odebranie dokumentu! Nie zastanawiam się w ogóle i wychodzę z kolejki. Lecę łapać taksówkę. Odmawiam jednak każdemu z kierowców, który stoi przed wejściem do otoczonego drutem kolczastym rządowego budynku i idę szybkim krokiem w swoją stronę. Kiedy „zasieki” znikają mi z oczu łapię mijający mnie samochód. Podczas przejazdu co jakiś czas zerkam na nawigację, czy zdążamy w dobrym kierunku. Taksówka bezpiecznie dowozi mnie pod znajomy, wysoki mur. Ci sami strażnicy wpuszczają mnie do środka. Pani konsul przeprasza za nieporozumienie, bo documento migratorio nie jest niezbędne, ale może okazać się bardzo pomocne przy przekraczaniu granicy na dokumencie, który zupełnie nie przypomina paszportu. I wygląda jak zdobiona kartka papieru.
Przed okienkiem jestem również świadkiem sceny, gdy chłopak nie może odebrać hiszpańskiego paszportu, bo brakuje mu pieniędzy do uiszczenia całej sumy. Oferuję pomoc, przez co mam okazję poznać Francisco i spędzić z nim godzinę. Przemieszczający się z dużą białą deską surfingową chłopak mieszka w Nikaragui od trzech lat i właśnie skończyła mi się ważność poprzedniego paszportu, stąd konieczność wizyty w konsulacie. Załatwiwszy swoje sprawy, przez piętnaście minut bezskutecznie próbujemy złapać taxi. W końcu – to popularny obyczaj – dosiadamy się do jednej podróżnej, bo kierowca ocenia, że wszystkie punkty leżą po drodze. Trochę czasu zajmuje nam tylko przywiązanie deski, ale w końcu sznurek ciasno oplata dach razem z ponadwymiarowym bagażem. Wspólnie dojeżdżamy do centrum handlowego, w którym mojemu towarzyszowi, po kilku próbach, udaje się wypłacić pieniądze z bankomatu. Rozliczamy się i każdy z nas rusza w swoją stronę. Francisco zostaje w sklepie, a ja jadę dalej – kierowca czeka na mnie, a nowy znajomy uiszcza opłatę za całość przejazdu. Tym razem, po odstaniu swojego w odpowiedniej kolejce, udaje mi się zdobyć wymagany dokument, o który jak się niebawem okaże, nikt mnie nawet nie zapytał…
Paweł