Roque Nublo – wicekról Gran Canarii

/ 19 lutego, 2019/ Hiszpania/ 0 comments

Roque Nublo to jeden z najwyższych punktów na wyspie. Prawie do samego szczytu prowadzi droga asfaltowa dostępna dla ruchu samochodowego. Tym razem jechaliśmy serpentynami wgłąb wyspy, czasami ostro pod górę, innym razem stromo w dół. Emocje zwiększał każdy napotkany autobus, ponieważ na wąskiej jezdni nie było wystarczająco dużo miejsca do swobodnego mijania. Za każdym zakrętem czaiły się wysokie i gęste opuncje obsypane czerwonymi owocami. Postanowiliśmy zatrzymać się w pierwszym dogodnym miejscu, by ściąć kilka z nich i skosztować miąższu. Mimo niewielu zatoczek znaleźliśmy kawałek pobocza nieopodal poszukiwanej rośliny. Paweł podjął się zadania i zaczął polowanie na kolczaste kulki. Wysiłek związany ze zrywaniem przewyższał jednak wartość smakową i po trzech zjedzonych sztukach zdecydowaliśmy się ruszać dalej.

Tabliczka przy jednym ze zjazdów mocno nas zaskoczyła. Szyld zapraszał na… safari z wielbłądami. Uznaliśmy to za żart, ale w dole faktycznie pasło się kilka zwierząt z garbem na grzbiecie. Ponadto na pomysł tego nietypowego biznesu wpadł obywatel niemiecki, o czym informowała wymalowana flaga. Nie zdecydowaliśmy się na skorzystanie z atrakcji i ze zdumieniem na twarzach jechaliśmy dalej.

Wreszcie nad naszymi głowami zamajaczyły sylwetki skał wieńczących jedne z najwyższych wzniesień na wyspie. Najbardziej przypadł nam do gustu El Fraile (Mnich), którego pierwsza wypatrzyła Marta dostrzegając w nim kształt człowieka. Nie znaliśmy dokładnej lokalizacji najwyżej położonego parkingu, zawierzyliśmy więc nawigacji i opuściliśmy samochód przy tabliczce kierującej na szlak pieszy. Po półgodzinnej wspinaczce zobaczyliśmy kolejny plac postojowy… Trudno, trochę ruchu nie zaszkodzi, przed nami został około kilometr. Słońce wisiało już nisko nad horyzontem, więc nie było już tak gorąco. Ani nawet ciepło. W ekscytacji przygodą zapomnieliśmy także o tym, że wraz ze wzrostem wysokości temperatura obniża się. Do tego dochodziły co raz mocniejsze podmuchy wiatru. Nasz strój wysokogórski ograniczał się do krótkich spodenek/spódniczki, bluzek z krótkim rękawem i jednej bluzy na trzy osoby. W pewnym momencie Paweł wpadł na pomysł, by skrócić drogę i wdrapać się trochę „na dziko”. Niestety, to nie była dobra decyzja i wydłużyliśmy sobie w ten sposób spacer o kolejny kwadrans.

Po dotarciu na szczyt doceniliśmy nasz wysiłek i roztaczający się w dole widok. Rozpoznawaliśmy widoczne w oddali inne wyspy archipelagu. Duże wrażenie zrobiła również na nas górująca skałka na szczycie oraz dyndający na jej ścianie wspinacze. Jedynym aspektem zakłócającym sielankę był przenikający nas na wskroś mroźny wiatr. Nie byłam pewna, czy po kolejnych dziesięciu minutach będę w stanie zejść do samochodu, czy zostanę tu na zawsze w postaci zamarzniętego posągu. Podjęliśmy więc decyzję o odwrocie w szybkim tempie dla pobudzenia krążenia.

Sprawnie osiągnęliśmy bezpieczne pozycje w samochodzie i po odtajaniu poczuliśmy ogromny GŁÓD. Ponadto bardzo chcieliśmy spróbować kanaryjskiego specjału – barraquito. Wiedzieliśmy, że jest to kawa podana w jakiś specyficzny sposób, ale nie znaliśmy szczegółów. Jasne więc dla nas było, że zanim wrócimy na jacht, zwiedzimy jeszcze jedno miejsce. Na trasie trafiliśmy na małe miasteczko, które wyglądało obiecująco. Były trzy lokalne bary, a w każdym sporo miejscowych. Weszliśmy do pierwszego i spytaliśmy o poszukiwany napój. Barman spojrzał zdziwiony nie bardzo rozumiejąc, co chcemy zamówić. Trochę się zmieszaliśmy, ale nie straciliśmy nadziei. W drugiej lokalizacji na hasło „barraquito” usłyszeliśmy tylko krótkie „oczywiście!”. Poprosiliśmy kelnera również o rekomendację posiłku. Polecił pozycję, która niewiele nam mówiła. Paweł z Martą zdecydowali się zaryzykować, ja wybrałam znane mi już krokiety rybne (które ogromnie mi zasmakowały). Najpierw dostaliśmy ciepłą, aromatyczną kawę z mlekiem, likierem o cytrusowym aromacie, skórką cytrynową i całość posypaną cynamonem. Wyjątkowo słodkie ale równie smaczne napoje szybko się skończyły 😉 Na szczęście na jedzenie nie musieliśmy długo czekać. Po kilku minutach dostaliśmy ogromny talerz kopiasto wypełniony frytkami zapieczonymi z kilkoma dodatkami i serem na wierzchu. Zaczęliśmy się śmiać, Marta faktycznie chciała dużą porcję, dlatego wybrała pozycję MAXI, ale nie spodziewaliśmy się aż takiej ilości. Po chwili śmialiśmy się jeszcze głośniej, ponieważ doniesiono nam pozostałe dwa zamówienia. Okazało się, że powiększony zestaw otrzymaliśmy dopiero teraz i stanowi on jakieś 140% postawowego. Udało nam się pochłonąć większość strawy i nie pęknąć w szwach, choć do dziś nie wiemy, jak to możliwe.

O wiele bardziej obciążonym samochodem, już bez postojów wróciliśmy do mariny. Pawła z Martą czekała jeszcze przejażdżka po stacjach paliw w poszukiwaniu możliwości napełnienia butli gazowych na jacht. Mimo licznych prób nie udało się, ale zapasy do gotowania mieliśmy duże, więc liczyliśmy, że do samej mety nie zabraknie nam gazu. Po intensywnym dniu musieliśmy się wyspać, bo przed nami była już tylko doba do startu regat! Padliśmy jak muchy i w snach przypominaliśmy sobie piękne obazy dnia minionego.

Dominika

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*