BVI z dnia na dzień cz. 1

/ 11 kwietnia, 2019/ Brytyjskie Wyspy Dziewicze/ 0 comments

28 grudnia

Budzi nas wietrzny poranek. W międzyczasie dwoje z gości we własnym zakresie organizuje wyjazd na nurkowanie, a moim zadaniem jest dowieźć ich naszym dinghy na pomost przy restauracji, w której wczoraj jedli kolację. Tym razem ze względu na mały skład „desantu” nie ma potrzeby dwukrotnego wyjazdu na brzeg. Wracam na pokład, a każdy z nas zajmuje się swoimi sprawami. Układając dalszy ciąg trasy, doczytuję w bardzo znanym przewodniku-locji autorstwa Doyle’a, że wewnątrz zatoki The Bight na Norman Island, występuje zjawisko akceleracji wiatru. Przez to wydaje się, że wieje mocniej niż w rzeczywistości, a na zewnątrz wyspy należy spodziewać się spokojniejszych warunków pogodowych. Przed południem dwójka nurków dołącza do nas, a ich przechwycenie następuje bezpośrednio ze stateczku, którym wracali z podwodnych eksploracji. Nie obyło się bez drobnego nieporozumienia. Dostawszy przez radio informację, że będą do odbioru w tym samym miejscu, gdzie ostatnio, nie zabierałem ze sobą krótkofalówki, licząc na szybki wyjazd i powrót. Po zaparkowainu pontonu przy pomoście, czekałem jednak na „naszych” niewiele krócej niż kwadrans, przy czym obserwowałem kluczenie wspomnianego stateczku wśród ławicy zakotwiczonych jednostek. Kiedy dotarło do mnie, że najprawdopodobniej pływają licząc na ruch z mojej strony, wskoczyłem do dinghy i co prędzej pognałem w stronę nurków.

Z „głównodowodzącym” ułożyliśmy krótki plan trasy, po czym schodzimy z bojki. Po minięciu skały przedstawiającej – zdaniem wielu – czterech indian, na nasz katamaran dociera więcej wiatru niż w osłoniętej zatoce. To w gruncie rzeczy logiczne, ale przecież Doyle pisał inaczej. Nasza ruta wiedzie na północ, ku południowemu krańcowi wyspy archipelagu – Virgin Gorda, której hiszpańska nazwa tłumaczona jest jako „gruba dziewica”. Celem jest zwiedzenie ikony tej okolicy, czyli The Baths. Wypływamy jednak dość późno, a przy naturalnych basenach i grotach zlokalizowanych w obszarze chronionym jest możliwość postoju tylko w dzień. Kolokwialnie mówiąc, wiatr mamy „w twarz”. Katamaran przyzwyczaił nas, że halsowanie nim przypomina raczej manewry żaglowcem, więc rezygnuję z postawienia żagli i jedziemy pod krótką i szpiczastą falę na silniku. Nie jest to specjalnie miłe uczucie dla załogi, ale bryzgi wody wywołują raczej salwy śmiechu. Mi jest trochę mniej wesoło. Podmuchy się wzmagają i spada widoczność. Dystans do przepłynięcia jest krótki, ale niewiele jachtów w drodze i zatłoczona zatoka Great Harbour na Peter Island potęgują wrażenie, że powinniśmy się schować, a nie bawić w sztormowanie. Co prawda mijamy wspomniany „Wielki Port”, ale po kilku minutach podejmuję decyzję o wejściu do zatoki, aby się schronić. Moją decyzję potęguje jeszcze silny deszcz, który znacznie zmniejszył widoczność. Pływanie wewnątrz BVI przypomina raczej wałęsanie się wśród szkierów w Szwecji lub wśród wysepek Alandów. Wiele jednostek nie używa elektroniki, co przy tych warunkach czyni je niewidocznymi przez długi czas. Wchodząc do Great Harbour widzimy jeszcze inny czarterowy katamaran, który płynie obok nas z poplątanymi szotami genuy i walczącymi z nimi ludźmi.

Komplikacje związane z zatłoczeniem zatoki, podmuchami bocznego wiatru, brakiem wolnych bojek i niewystarczającą ilością miejsca na myszkowanie na łańcuchu kotwicznym, wpłynęły na decyzję o szukaniu nowego miejsca do schronienia. Little Harbour była mniej obstawiona jachtami, jednak każdy wewnątrz stał zacumowany rufą do brzegu. Nie miałem doświadczenia w przeprowadzaniu takiego manewru i nie chciałem go testować w takich warunkach. Płyniemy dalej, chodź dzień ma się już ku zachodowi. Stajemy samotnie w Kay Bay niedaleko Key Point. Kiedy rzucamy kotwicę, jesteśmy już osłonięci od fali, lecz dostajemy podmuchy porywistego wiatru, które towarzyszą nam przez całą noc. Będąc ciągle w stanie podwyższonej gotowości, wprowadzamy całonocną wachtę kotwiczną, ustalając tylko kolejność zmian, a nie długość. Jeżeli ktoś już nie ma siły, idzie po zmiennika. Wieczór jest pełen napięcia. Wskutek ciągłych naprężeń – około północy – pękają nam odciągi łańcucha kotwicznego, które po krótkiej walce zastępujemy cumami. Prędkość wiatru oscyluje wokół 35w. Najwyższa zauważona przez nas chwilowa wartość to 42w. To była sztormowa, niespokojna noc.

29 grudnia

Nie do końca wyspani, w kwaśnych humorach po wczorajszych wydarzeniach płyniemy na Tortolę na zakupy i krótką inspekcję jachtu. Po uporaniu się ze wszystkim, krótko po południu płyniemy na Virgin Gorda, omijając The Baths i kierując się do Leverick Bay. Po drodze mijamy zniszczone przez Irmę „resorty”, które robią na nas przytłaczające wrażenie. Locja pokazuje, że przejście skrótem na południe od Mosquito Island mogłoby skończyć się uziemieniem, więc żeglujemy dłuższą drogą wzdłuż rafy Colquhoun, wchodząc do laguny wejściem oznakowanym bojami. Kotwica dotyka dna, kiedy jest już szaro. Pamiętając opowieści Sebastiana, jak łatwo zabłądzić w nocy, poszukując własnego jachtu wśród dziesiątków innych, zapalamy niebieskie światła pokładowe w celu łatwiejszej identyfikacji. Wieje słabiej niż wczoraj, jednak parkujemy w końcówce zatoki, przez co niewielka fala wdziera się co rusz do dinghy, kiedy czwórkami desantuję gości na brzeg. Szczęśliwie – niezależnie od wieku – Ci na bryzgi wody reagują śmiechem. Ja pontonem jeżdżę bez koszulki i w kąpielówkach, bo w sztormiaku jest za ciepło.

30 grudnia

W końcu wita nas niebo, które ma więcej niebieskich niż szarych plam. Jest słonecznie, a my tego dnia wypływamy wcześnie, kierując się na najbardziej oddaloną wyspę archipelagu – Anegadę. Miejsce słynie z wielu powodów. My zapamiętamy ją przede wszystkim jako bardzo niski i płaski kawałek terenu. Mimo, że od Virgin Gorda dzieli ją około 13 mil, dostrzegamy palmy, wyglądające jakoby wystawały bezpośrednio z wody. Dopiero w niewielkiej odległości od lądu widać zarys plaży. Rozciągająca się w kierunku wschodnim Horseshoe Reef, czyli „Rafa Podkowa”, nazwana tak ze względu na swój charakterystyczny kształt, jest osławiona przez liczne statki, które utraciły zdolność manewrową po bliskim spotkaniu z nią. Niezawodny Doyle informuje, że samych oficjalnie zgłoszonych wraków jest ponad trzysta! Na wyspę reintrodukowane są flamingi, będące jej ikoną. Również duża wielkość obszaru zamieszkiwanego przez koralowce daje dobre warunki bytowania dla langusty, czyli tutejszego „lobstera”. Ten owoc morza, będący lokalnym przysmakiem, jest w sezonie poławiany dziennie w setkach sztuk. Co zaskakujące, taka ilość ponoć nie zagraża lokalnemy ekosystemowi, a okres ochronny tych skorupiaków jest ściśle przestrzegany.

Na początku ostrożnie płyniemy do zatoki w głębi wyspy – jedynej, która oferuje możliwość stanięcia na boi. Widząc za sobą kilka jednostek, podążających naszym śladem cieszę się, że wpłynęliśmy wcześniej niż zazwyczaj. Dzięki temu mamy jeszcze możliwość wyboru miejsca do stawania. Po chwili okazuje się, że wszystkie czerwone boje, które należą do jednej z knajpek, są zarezerwowane na okres sylwestra przez pokaźną flotę lokalnej firmy czarterowej. Na szczęście mamy do dyspozycji jeszcze białe. Duże wrażenie robi na nas niewielka głębokość podawana przez echosondę, a przejrzysta woda rozświetlana słońcem potęguje ten efekt.

Gościom zaczyna przeszkadzać gwarna, hałaśliwa wręcz atmosfera. Dopływają kolejne jachty, robi się tłoczno, z kilku jednostek bucha głośna muzyka, ale tańczącym w jej rytm (choć już niekoniecznie wszyscy byli w stanie; albo właśnie byli „w stanie”) przecież nie przeszkadzała. Na prośbę pasażerów, wyjechałem pontonem na objazd dostępnych miejsc, ale sam proces jego opuszczania zajął chwilę, którą wykorzystali już kolejni żeglarze. Napływające katamarany i „monohule” stawały już na kotwicy, a my – w poszukiwniu spokoju – odpłynęliśmy na Pomato Point. Wcześniej zrobiliśmy jeszcze rekonesans dinghy, które podskakując na falach nabierało kolejne porcje wody. Na płytkim i piaszczystym kotwicowisku rzeczywiście było tylko pięć jachtów, wydawało się być spokojnie, a delikatny wiatr i przyjemne kołysanie wzmacniało to wrażenie. Bliskość plaży powodowała wiele wyjazdów pontonem na brzeg, z koniecznością sztrandowania, bo brak było jakichkolwiek pomostów.

31 grudnia

Mamy problemy z odsalarką, która zamiast pracować ciągle z wydajnością 120-140 litrów na godzinę, wyłącza się po 10-15 minutach pracy i zapotwietrza. Goście bardziej przwyczajeni do warunków hotelowych niż stricte żeglarskich, zużywają stosunkowo dość dużo wody. Z moich obserwacji wynika, że w ciągu doby ubywa nam nieco ponad połowa zawartości naszych zbiorników. To około 350-400 litrów słodkiej wody. Dla porównania przytoczę przykład z drugiej strony skali. Taką ilość zużyliśmy w dwanaście dni, żeglując w 2017 roku wyprawowym Zimorodkiem w siedem osób, co stanowi w przeliczeniu per capita… siedmiokrotną różnicę! Problem jest dość poważny, choć dotyczy „tylko” komfortu. Podejrzewam, że przyczyną niewłaściwej pracy urządzenia jest duże stężenie drobnego piasku w wodzie, który może zapychać filtry. Dodam, że wcześniej kilkakrotnie przepłukiwaliśmy instalację słodką wodą, czyściliśmy wszystkie filtry, ale nie było wyraźnej poprawy.

Podczas gdy we dwoje z Dominiką walczymy o zapewnienie luksusu kąpieli, Sebastian ugania się po wyspie za świeżymi rybami, o które goście proszą już od pierwszego dnia po wejściu na pokład. Operacja jest skomplikowana, bo dużo łatwiej jest znaleźć lobstera niż inne wodne gatunki. W końcu nasz kucharz, po n-tym kursie dostaje cynk, że ryby będą do odbioru popołudniu. I rzeczywiście, kiedy we dwóch dopływamy do małej zatoczki przeznaczonej dla miejscowych rybaków, pani podaje nam kilka ryb. Ale jakich! Ich kolory i kształty są zdumiewające. Wcześniej niejednokrotnie ostrzegano nas o trujących rafowych żyjątkach, ale sprzedawczyni zapewnia, że te nie są groźne. Wśród naszych zdobyczy są dwie pancerne i kolczaste Kostery rogate, kolorowa Papugoryba, Red Grouper oraz żółty Lucjan. Nazwy ryb udało nam się dopasować dzięki rysunkom poglądowym, ale jeżeli któryś z Czytelników wnosi o poprawkę, to jesteśmy na to otwarci 🙂

Kiedy przypłynęliśmy na katamaran, Dominika zabrała się za robienie zdjęć cudom natury, a Sebastian zaczął wymyślać sposób ich przyrządzenia. Jeszcze raz zaglądam do odsalarki, ale niestety dalej pracuje chimerycznie, nie wiadomo dlaczego. Zszedłem jeszcze pod wodę, szczotką potraktowałem wlot wody do odsalarki. Czeka nas sylwestrowa noc bez wcześniejszej kąpieli? Nie dobrze! Na szczęście wody w zbiornikiach jest wystarczająco, aby goście przygotowali się na zamówioną uroczystą kolację w restauracji. Kiedy we troje zostajemy sami na jachcie, Sebastian przygotowuje smaczne przekąski, a o północy zamiast fajerwerków odpalamy czerwoną rakietę spadochronową. W tę szczególną noc, proceder ten jest akceptowalny 🙂

Paweł

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*