Do czarteru gotowi? START!

/ 10 kwietnia, 2019/ Brytyjskie Wyspy Dziewicze/ 0 comments

Rozpoczynaliśmy naszą pierwszą przygodę z Brytyjskimi Wyspami Dziewiczymi. Z głowami wypełnionymi wskazówkami od znajomych i informacjami z przewodnika dzielnie płynęliśmy naprzód, by odszukać odpowiednie miejsce w porcie. U wejścia mijaliśmy wielki, pomalowany w morskie wzory wycieczkowiec, który jeszcze podczas naszej podróży napotkamy na wodzie.

Znaleźliśmy wygodny, wolny fragment kei i spytaliśmy jednego z pracowników, czy możemy się tu zatrzymać. Okazało się, że zanim zaparkujemy, musimy zdobyć pieczątkę od urzędu imigracyjnego. W tym celu przenieśliśmy się na pobliskie kotwicowisko. Paweł ruszył na rekonesans pontonem i wrócił z informacją, że zabrania się przybijać do pomostu przy placówce. Udali się więc we dwóch z Sebastianem, żeby ten go wysadził i poczekał krążąc niedaleko. To, co wydawało nam się przyjemne, wkrótce przestało takie być. Formalności w instytucji przeciągały się, a nasz dzielny kucharz w dinghy kołysł się na wzburzonych falach, co chwilę przyjmując na siebie kolejne porcje wody. Tyle to trwało, że Marta zaproponowała przygotowanie prowiantu dla naszego kapitana. Tak też zrobiliśmy, choć strażnik przy wejściu do budynku nie patrzył na mnie przychylnym okiem, gdy biegłam ratować męża. Po naprawdę długim kołysania się na kotwicy, nareszcie mieliśmy wszystkie niezbędne pieczątki.

Z kompletem dokumentów ponownie udaliśmy się do mariny. Tu też były widoczne skutki huraganu Irma, ponieważ spora część basenu została wyłączona z użytku ze względu na podtopione jednostki. Tym razem zostaliśmy poinformowani, gdzie możemy zacumować. Miejsce było dosyć wąskie, a manewrowanie dużym katamaranem w ograniczonym składzie niełatwe. Po kilku próbach udało się przytulić do jednego z pomostów. Potrzebowaliśmy dostępu do dużej ilości wody, by dokładnie wyszorować jacht. Niestety, obok nas nie było dostępnego słupka z tym medium. Po kataklizmie nie wszystko udało się wyremontować. Nawet prąd musieliśmy sobie, kolokwialnie mówiąc, „produkować” z generatora. Nie mając innego wyjścia, „pożyczyliśmy” dostęp do instalacji wodnej z prywatnego miejsca po przekątnej, należącego do firmy czarterowej. Zanim rozpoczęliśmy pobór, Paweł zrobił zdjęcie liczników, aby móc się później rozliczyć ze zużytych litrów. Wynikęło z tego kolejne trudne zagadnienie, ale mój mąż dał sobie radę i uiścił stosowną opłatę. Wypucowaliśmy jacht na błysk, i świeże, pachnące kajuty były gotowe do przyjęcia gości z Argentyny. Czuliśmy nerwowe podniecenie tym faktem – kim będą, jak przebiegnie współpraca?

Na koniec dnia mieliśmy możliwość na chwilę oderwać myśli od pracy, ponieważ Marta zaprosiła na uroczystą kolację Briana i Jessice, z którymi miała spędzić najbliższy tydzień na wyspie. Przygotowała wykwintną ucztę, która wszystkich nas bardzo uradowała. Do tego nowi znajomi przynieśli ze sobą butelkę smacznego wina i tak rozpoczęliśmy bardzo miły wieczór. Trójka, która zostawała na jachcie, musiała go zakończyć trochę wcześniej, by rano być w pełni sił i energii.

Po zakończeniu prac porządkowych jeszcze na chwilę musieliśmy odcumować, by uzupełnić paliwo. Stacja znajdowała się tuż obok, a my mogliśmy przećwiczyć manewr podchodzenia do brzegu. Musieliśmy to robić bardzo ostrożnie z jedną osobą „na oku” na dziobie, ponieważ tuż pod powierzchnią wody znajdowały się pozostałości zrujnowanej kei. Nie chcieliśmy sprawdzać, co jest bardziej wytrzymałe – nasz kadłub czy zamocowane w dnie drewniane pale. Udało się, zbiorniki również otrzymały stosowną dawkę ropy i nieco w ten sposób dociążeni wróciliśmy na swoje miejsce. Tym razem, w nienajlepszym parkowaniu, bardzo pomógł nam skipper sąsiedniej jednostki, ucząc nas nowej metody podchodzenia do pomostów w kształcie „U” przy bocznym wietrze. Zrobiliśmy jeszcze szybki przegląd, czy wszystko jest gotowe i gdy na horyzoncie pojawili się Argentyńczycy, przyszedł czas na pożegnanie. Ciężko nam było rozstawać się z Martą – prawie dwa, wspólnie spędzone miesiące na niewielkiej, wciąż bujającej się powierzchni bardzo nas zbliżył. Pojawiło się jednak widmo ponownego spotkania ostatniego dnia czarteru i z tą myślą wysadziliśmy koleżankę, licząc, że oddajemy ją w dobre ręce.

Ośmioosobowa grupa, która weszła na nasz jacht, okazała się dobrze zorganizowana i świadoma, jak i gdzie chce spędzić nadchodzące dni. Już pierwszy nocleg planowali odbyć w nowych okolicznościach, przy sąsiedniej wyspie. Wcześniej jednak trzeba było rozlokować bagaże i przygotować się do podróży, co zajęło kilka godzin. Bezpiecznie minąwszy skały The Indians, na kotwicowisko przy Norman Island, dotarliśmy jeszcze przy pełnej widoczności. Dzięki temu Paweł miał możliwość pokazać gościom zachód słońca, oświetlającego groty zwane tutaj – co zrozumiałe – The Caves. Wkrótce po prezentacji atrakcyjnej scenerii zapadł zmrok, argentyńska rodzina zdecydowała się na kolację w restauracji na brzegu i szybko położyliśmy się do snu.

Dominika

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*