Boże Narodzenie z palmą w tle
Wigilijny poranek rozpoczęliśmy intensywnie. Kolejne zakupy, sprzątanie oraz ponowna wycieczka na stację paliw po gaz do butli. Tu nasze nadzieje musieliśmy wysadzić na brzeg – załoga pracowników miała wolne aż do Nowego Roku! Trzeba było ruszać na Brytyjskie Wyspy Dziewicze z naszym zapasem i liczyć, że w tamtym rejonie uda nam się uzupełnić braki.
Po kilku godzinach przygotowań do czarteru zabraliśmy się za wielkie świąteczne gotowanie. Każdy z nas miał chętkę na inną potrawę, więc do przygotowania mieliśmy niemało. Ja zobowiązałam się ugotować zupę – barszcz czerwony i upiec piernik. Paweł uznał, że od czystego barszczu woli ukraiński, więc trochę zmodyfikowałam plan. Marta nie wyobrażała sobie wieczerzy bez bigosu. Na obcych terytoriach ciężko znaleźć odpowiednie składniki, ale w czeluściach Royalowych bakist zapodział się jeden słoik niemieckiej, kwaszonej kapusty, co ratowało sytuację. Do tego powędrowały suszone śliwki i inne smakołyki znane tylko samej gotującej. Sebastian chciał połączyć tradycję z egzotyką i zamarzył o rybie podanej w formie ceviche. Jako jedyny miał pojęcie, co to tak na prawdę jest (Marta, jeśli Tobie wykonanie również nie było obce, to przepraszam za niedocenienie!), więc obowiązek przygotowania spadł na niego. Najważniejszy punkt przypadł nam wszystkim w udziale – LEPIENIE PIEROGÓW. Zapału mieliśmy w sobie co nie miara, porwaliśmy się więc na dwa nadzienia – z kapustą i grzybami oraz ruskie. Ciasta wyszło ogromnie dużo, nadzienia również, ale nie aż tyle, więc kilka ostatnich sztuk zrobiliśmy na słodko z resztką konfitury do piernika 😉 W przygotowywaniu tego typowo polskiego dania osiągnęliśmy taśmowość, jak w fabryce. Wałkował (butelką wina) ten, kto akurat miał najbliżej, ja wycinałam kółka szklanką, Marta nakładała farsz, a panowie lepili (Marta też miała swój udział w tej czynności). Paweł zdobył nową sprawność – pierogosklejacza, ponieważ pierwsze sztuki miały kształt daleko odbiegający od pożądanego, ale ostatnie wyglądały wręcz doskonale!
Zastanawialiśmy się, skąd wziąć choinkę w tych szerokościach geograficznych. Okazało się, że jest zupełnie trywialne zadanie i wystarczy… kupić ją w sklepie. Koszt drzewka nas zniechęcił do zawarcia transakcji i szukaliśmy alternatywy. Padło na tropikalną wersję z ananasa 🙂 „Łańcuch” i „bombki” wybraliśmy nawiązujące do morskich okoliczności i tak powstała nasza świąteczna ozdoba!
Tuż przed wieczerzą wigilijną każdy potrzebował jeszcze chwili dla siebie. Chcieliśmy ładnie pachnieć i elegnacko wyglądać, a do tego wszyscy wpadli na pomysł zorganizowania drobnych upominków dla pozostałych. Dlatego też wkrótce pod choinką znalazły się pakunki owinięte w gazetę – nieprzypadkowo, bo zadanie polegało na odnalezieniu sugestii, kto jest adresatem, tradycyjnie zapakowane paczuszki oraz płócienne woreczki. Zanim sięgnęliśmy po swoje prezenty, najpierw zadbaliśmy o zmniejszenie stanu ilościowego potraw. Wszystkie były pyszne i zaskakująco przypominały domowe smaki (może prócz ceviche z surowej ryby, które stanowiło ciekawą i intrygującą nutę wśród tradycji). Szczęśliwie dla mnie, dookoła stołu nie unosił się zapach kompotu z suszu, którego bardzo nie lubię, bo pominęliśmy przygotowywanie tego zwyczajowego napoju. Przyszedł i czas na rozpakowanie podarków. Znalazły się wśród nich przedmioty śmieszne, użyteczne i pyszne 🙂 Każdy z nich bardzo cieszył i zapadł głęboko w pamięć. Nie często przeżywa się takie święta!
Postanowiliśmy podzielić się naszą wyjątkową atmosferą i przekazać trochę ciepła innym. Zapakowaliśmy więc porcję każdej z potraw, wsiedliśmy na ponton i popłynęliśmy do naszej ulubionej restauracji. Od razu spotkaliśmy Marco, któremu ofiarowaliśmy nasze kulinarne dzieła. Kelner bardzo ucieszył się i wzruszył naszym gestem. Podkreślił, że jest to dla niego szczególnie mile, ponieważ zapachy dań, a przede wszystkim kapusty, przypominają mu rodzinny dom w Serbii. On zaś podzielił się z nami słodkościami, a na szyjach zawiesił bożonarodzeniowe dzwoneczki. Chwilę jeszcze u niego spędziliśmy, po raz ostatni tego dnia skontaktowaliśmy się z bliskimi w Polsce i wróciliśmy na jacht.
Kolejny dzień był naszym ostatnim na Sint Maarten. Wybraliśmy się więc do sklepu po resztę zaopatrzenia na czarter. My z Pawłem pobyt na lądzie wykorzystaliśmy jeszcze na uczestnictwo w Mszy Świętej. Trafiliśmy do niewielkiej parafii, w której ksiądz był… polskim werbistą. Mój mąż znalazł tę informację na stronie internetowej. Gdy podeszliśmy do kapłana, ten nabrał nas, że nie jest Polakiem i przez przypadek zna tylko kilka słów w ojczystym języku, ale po chwili już rozmawialiśmy „po naszemu”. Msza odbywała się po angielsku, ale nie stanowiło to dla nas problemu, żeby wszystko zrozumieć.
Po powrocie na Royala, ostatnim elementem przed wypłynięciem miało być sprawdzenie uszkodzonego bloczku na topie masztu. Pierwszy pomysł był, żebym to ja wjechała, ale uprząż okazała się na mnie o wiele za duża. Marta miała ten sam problem, więc też nie mogła podziwiać naszego jachtu z góry. Paweł postanowił asekurować całą wyprawę i też nie mógł wjechać. Szczęśliwie na Sebastianie udało się tak pościągać taśmy, że stabilnie można było go wciągnąć. Zaopatrzyliśmy go jeszcze w różne narzędzia, które mogły pomóc w demontarzu osprzętu na górze, oraz naszą kamerkę, by cyknąć panoramiczne zdjęcie. Tę ostatnią obsługiwałam z dołu ja, za pomocą odpowiedniej aplikacji.
Niestety na takiej odległości łączność mocno szwankowała. Uszkodzone części na maszcie również nie były możliwe do odkręcenia zaproponowanymi narzędziami. Sebastian musiał więc zjechać, ulepszyliśmy jego wyposażenie i ponownie wjechał na szczyt. Tym razem większy pożytek był tylko z kamery, którą udało się sfotografować krajobraz z Royalem w roli głównej. Osprzęt pozostał nieruszony. Uprzątnęliśmy rozgardiasz powstały przy operacji, sklarowaliśmy resztę przedmiotów w mesie i gotowi byliśmy ruszać w nieznane.
Przed nami była krótsza część trasy, którą chcieliśmy pokonać w godzinach nocnych, a po świcie dotrzeć na Tortolę – największą z Brytyjskich Wysp Dziewiczych. To tam mieliśmy odebrać gości i rozpocząć Rejs Sylwestrowy po BVI. Wachty pozostawiliśmy w niezmienionej kolejności, a każdy miał możliwość przespania kilku godzin. Ruta przebiegła bezproblemowo i przy akompaniamencie promieni wschodzącego słońca podziwialiśmy pierwsze skały należące do archipelagu. Zdziwiła nas niewielka ilość jednostek poruszających się po tym akwenie. Sprawnie przepłynęliśmy między mniejszymi wyspami i naszym oczom ukazał się port, w którym mieliśmy rozpocząć nowe etapy wyprawy – Marta zostawała na Tortoli by chwilę popracować i zastanowić się, co dalej, a my odbieraliśmy grupę nieznajomych, by dzielić z nimi najbliższy tydzień.
Dominika