Do siebie – do Sainte Anne

/ 15 kwietnia, 2019/ Brytyjskie Wyspy Dziewicze, Martynika/ 0 comments

Budzimy się jeszcze przed pianiem kogutów, bo bez zwłoki musimy dopłynąć na Martynikę, oddać jacht Witkowi i nowej załodze. Zgodnie z planem, z zapasem czasu płyniemy do Sopers Hole, aby zatankować jacht i odstawić naszych gości. W ciągu godziny docieramy na miejsce i posiłkując się lekturą Doyle’owskiego przewodnika szukamy jednej z dwóch stacji paliw. Wszystko dookoła jeszcze śpi, a my powoli suniemy wzdłuż brzegu, bacznie rozglądając się za dystrybutorami. Nic nie mogę dostrzec (choć mam okulary – przeciwsłoneczne), Dominika i Sebastian również nie mają dobrych wieści. Szybko zawracamy. W kokpicie jednego z jachtów starsza para je śniadanie, więc postanawiam popłynąć na odległość głosu i zapytać o możliwości uzupełnienia ropy. W odpowiedzi słyszę, że ubiegłoroczny huragan zniszczył infrastrukturę i niestety najbliższym odpowiadającym nam miejscem powtórnie jest Wickhams Cay na tej samej wyspie. Do mariny, z której wyruszaliśmy tydzień temu, jest jednak osiem mil, czyli prawie dwie godziny. Nie mamy jednak większego wyboru i ruszamy.

Po dopłynięciu na miejsce, kolejny raz obserwujemy taktyczne manewry jednostek, które przyczajone szukają jak najlepszego miejsca. Sami również w nich uczestniczymy i dość szybko znajdujemy wolny fragment kei na stacji paliw. W międzyczasie Sebastian idzie zapytać o możliwość wysadzenia naszych pasażerów przy pobliskim pomoście. Zaczynamy tankować przepastne zbiorniki paliwem. Kiedy dostajemy potwierdzenie półgodzinnego postoju w marinie, z radością reaguję na wiadomość o dostępności wody na stacji paliw – wszakże problem z odsalarką jest ciągle aktualny. Po chwili jednak dostaję wiadomość przez radio – przełożony osoby, która wyraziła zgodę na nasze krótkie zacumowanie do pomostu, kategorycznie odmawia nam tej sposobności. Pada szybka decyzja – goście schodzą na stacji paliw. Znacznym utrudnieniem jest duża różnica wysokości pomiędzy burtą, a nabrzeżem, ale po chwili Sebastian skądś organizuje niewielki stołek, który pomaga w całym procesie. Za nami krążą, nieco zniecierpliwione już, załogi innych jednostek. Wychodzę na pomost i przepraszam za zaistniałą sytuację i proszę o dodatkowe dziesięć minut cierpliwości. O dziwo moja prośba spotyka się z pozytywnym przyjęciem i nieco już spokojniejszy kończę nasze manewry.

Niewiele później jesteśmy już w drodze na kotwicowisko w pobliżu odprawy paszportowej i celnej. Ja idę załatwiać formalności, a Dominika z Sebastianem pędzą na zakupy. Choć śpieszymy się do odejścia w stronę Martyniki, do której pod wiatr i falę musimy dopłynąć w dwie doby, dajemy sobie jeszcze moment luzu i siadamy na pół godziny w kawiarni. Wiemy, że przed nami intensywny czas, bo jest nas troje, czyli najmniejszy do tej pory skład do żeglowania w nocy. Tych mieliśmy przed sobą dwie. Znów postawiliśmy na spanie pokotem w mesie i kokpicie, wachty były typowe – czterogodzinne. Męczące fizycznie dwa dni szybko minęły jednak przy wtórze poezji-szanty „Kliper, rufa, burta, szkwał” autorstwa Grzegorza Turnaua, którą na pokład – z niemałą dumą – przyniósł Sebastian 🙂 W nocy stawałem za sterem w oklarach przeciwsłonecznych, które mimo potęgowania wrażenia ciemności nocy, pozwalały na ostrzejsze widzenie. Mijamy kolejne statki, obserwujemy chmury, odległe deszcze, w przerwach zaczynamy z Dominiką pakować nasze plecaki, zasztauowane do tej pory w głębi bakist. Wyciągamy je po prawie dwóch miesiącach! Z niemałym zadowoleniem przyjmujemy również dostępną większą przestrzeń życiową – przez pierwsze dwie noce czarteru, ze względu na gości, we troje spaliśmy w jednym małym łóżku, leżąc na trzech kołdrach i trzech kocach, aby uzyskać nieco miejsca w szafkach.

Bez większych przeszkód, w ciągu prawie równych 48 godzin, dopływamy na Martynikę. Jeszcze tylko przy skale-statku Rocher du Diamant (krótką historię można można przeczytać we wcześniejszym wpisie) chce nas rozjechać piękny żaglowiec z banderą Malty, ale to podnosi nam ciśnienie tylko na chwilę. Nieco później, z ogromnym zadowoleniem, rzucamy kotwicę w naszym ulubionym Sainte Anne. Po chwili przestawiamy się nieco do przodu w odpowiedzi na obawy żeglarza z sąsiedniego jachtu, który bardzo konkretnie wyraził się o mojej niekompetencji w ocenie bezpiecznej odległości. Gdy kończymy manewr, wspomniany nieco się uspokaja, a my, mając jeszcze kilka godzin do przyjazdu nowej ekipy, przystępujemy do kolejnego zadania – wielkiego sprzątania.

Paweł

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*