KwK: Na wyspie, na… wyspie?!
Dzień 58
6 października 2019
Dzień rozpoczęliśmy mszą świętą w kościele St. Mary’s. Szybko rozwiązała się zagadka, na czym polega msza „polsko-angielska”. Lokalny ksiądz odprawiał Eucharystię w swoim, ojczystym języku, a wszystkie części czytane lub śpiewane przez wiernych kultywowały imigracyjne tradycje umacniając rodzimą więź. Później dowiedzieliśmy się, że świeży wygląd wnętrza i elewacji spowodowany jest niedawną odbudową, bo z 2016 roku. Poprzednie mury uległy spaleniu w wyniku zapruszenia ognia przez pracowników remontujących dach w 2014r.
Szybko zostaliśmy dostrzeżeni jako „nowi” i w efekcie bardzo sympatycznie zaproszeni na wspólny lunch w piwnicy świątyni przerobionej na salkę konferencyjno-jadalną. Ustawiliśmy się w ogonku po kawę/herbatę, w którym zostaliśmy zagadani przez Andrzeja i Jolę. Moje łódzkie pochodzenie przełamało pierwsze lody i po zapełnieniu talerzyków furą smakołyków zasiedliśmy wspólnie przy stole. Po chwili nasze szybko przewijające się tematy zostały przerwane przez prośbę gospodarza, byśmy krótko opowiedzieli o sobie i co nas tu sprowadza. Nie będąc pewna skrótowej wersji, i tak zaangażowałam męża w przemówienie. Po przedstawieniu historii naszej podróży mogliśmy kontynuować dyskusje z naszymi nowymi znajomymi. Kilka chwil później znów zostaliśmy wywołani, tym razem do pamiątkowego zdjęcia z tortem z okazji święta Świętego Michała Archanioła. Kolejny punkt programu obejmował… naukę języka polskiego. Pomysł choć zaskakujący w zastanych okolicznościach, miał w rzeczywistości sens. Duża grupa wiernych była czwartym pokoleniem potomków fali emigracyjnej z 1913r! Zachowaliśmy na pamiątkę kartki z obrazkami, obok angielskim słowem, polskim tłumaczeniem i, jak się śmiał Paweł, indiańską transkypcją poprawnej wymowy.
Wiele dowiedzieliśmy się o społeczeństwie zamieszkującym wyspę. Tu też brakuje młodych ludzi, którzy po ukończeniu studiów zostają w prężniej rozwijających się zakątkach Kanady. Czas nam płynął tak doskonale w doborowym towarzystwie, że nim obejrzeliśmy się, stoły zostały sprzątnięte, a większość osób wróciła do domu. O nas znów zadbano z najwyższą troskliwością, bowiem na pożegnanie zostaliśmy zaopatrzeni w dwa, ogromne pojemniki wypełnione po brzegi pozostałymi kanapkami, kawałkami pizzy, mięsem, owocami i słodyczami. Dzięki temu miałam dwa dni wolnego od kuchennych akrobacji! My w zamian zostawiliśmy wpis i kiwakową naklejkę w księdze gości.
Aby dary nie uległy zepsuciu postanowiliśmy jak najszybciej udać się po lód do naszej samochodowej chłodziarki. Po drodze mijaliśmy informację turystyczną, do której postanowiliśmy na chwilę wstąpić w celu nabycia nieco bardziej szczegółowych przewodników, niż tych, które były dostępne na promie. Punkt mieścił się w nowoczesnym, zadbanym budynku, do którego wjazd zagrodzony był szlabanem. Strażnik spytał nas o cel wizyty, spisał dane kierowcy, numery tablic rejestracyjnych i odesłał na parking. Tam zostało nam wskazane ostatnie, wolne miejsce i podążyliśmy do budynku. Tu spotkała nas druga niespodzianka – trafiliśmy na kameralny koncert orkiestry składającej się z kilkudziesięciu muzyków! Katalogi zajęły więc drugie miejsce na liście rzeczy zajmujących naszą uwagę. Na piętrze mieściła się mała, otwarta restauracja, postanowiliśmy więc z niej skorzystać, by przy szklance napoju kontemplować kunszt wirtuozów.
Dzieląc uwagę między rzeczy ważne, przy stoliku przejrzałam ofertę przewodników i ze skruchą musiałam przyznać, że jednak te przygotowane dla Nowej Funlandii i Labradoru nie były jednak takie złe. Na szczęście tym razem mogliśmy oprzeć swoją wyprawę na doświadczeniach innych i skorzystać z ich wskazówek. Tak upłynęła kolejna godzina, więc musieliśmy czym prędzej wracać do Kiwana i jechać po lód. Ten zdobyliśmy bez trudności więc wkrótce pyszności leżały wygodnie w chłodnej komorze.
Miasto Sydney zakwalifikowaliśmy do ładnych, jednak po szybkim objeździe dookoła zdecydowaliśmy się kontynuować drogę aż do Louisbourga. Tam czekała na nas historyczna twierdza, szeroko opisywana jako „must see” Cape Breton Island, na której właśnie się znajdowaliśmy. Do fortecy prowadził dwu-kilometrowy szlak pieszy, na trasie którego tablice przybliżyły nam historię obiektu. Ponoć jeszcze kilkadziesiąt lat temu ruiny otoczone były licznymi domkami tubylców. Na potrzeby zachowania dziedzictwa kulturowego została podjęta decyzja o wysiedleniu kilkudziesięciu rodzin do okolicznych miejscowości i zagospodarowaniu terenu pod turystów. W pamięć zapadło nam zdjęcie prezentujące dom załadowany na przyczepę samochodową, gotowy do przewiezienia w nową lokalizację!
Po spacerze, zamiast wsiąść do samochodu skierowaliśmy się na kolejną wycieczkę. Tym razem żwirowym traktem krążyliśmy po terenie, na którym niecałe 300 lat wcześniej ustawionych było 40 dział broniących należącego wówczas do Francuzów miasta. Najmocniejszy z wielu przyczółków bronił wejścia od strony morza, jednak jego słabość została obnażona podczas pierwszego oblężenia w 1745 roku. Właściciele fortyfikacji, zaskoczeni atakiem lądowym, nie zdążyli nawet przemieścić armat, tylko czasowo je unieszkodliwić. Brytyjscy inżynierowie jednak szybko naprawili efekty pośpiesznie wykonanej dywersji i wkrótce na głowy obrońców zaczęły spadać ich własne pociski! Stolica wyspy „Ile Royale” poddała się. Po powrocie do swoich pierwszych właścicieli na mocy europejskich ustaleń, została poddana jeszcze jednej – ostatecznej, jak pokazuje historia – próbie. Mimo wyciągnięcia wniosków i żmudnej operacji przewieznia licznej artylerii z zewnętrznej baterii w grube mury miasta, Louisburg zdobyty ponownie przez Anglików został częściowo rozebrany, a osobliwe suweniry przewiezione w różne miejsca Imperium.
Przed opuszczeniem Louisburga podejchaliśmy jeszcze pod latarnię morską. Śmialiśmy się, ponieważ ta również została opisana jako najstarsza w Kanadzie. Pogubiliśmy się już w chronologii budowania tych punktów nawigacyjnych, ponieważ każda z odwiedzonych budowli powstała jako pierwsza w kategorii jakiejś. Na wszelki wypadek, gdyby jednak to to miejsce było najistotniejsze z jakichś względów, zrobiliśmy mu pamiątkowe zdjęcie, po czym uciekliśmy przegonieni przez mroźny wiatr.
Dopóki przyświecały nam promienie słoneczne kontynuowaliśmy jazdę wzdłuż wybrzeża. Jeszcze tego wieczoru postanowiliśmy osiągnąć promem przeciwległy brzeg Little Narrow. Z zachwytem obserwowaliśmy żywe, jesienne barwy za oknem. Intensywne żółcie i czerwienie przeplatane głęboką zielenią tworzyły kompozycję godną impresjonistycznego malarza. Do tego szerokie wody dookoła dopełniały pocztówkowe krajobrazy.
Jedną z zatok minęliśmy górą, mostem, obok którego znajdował się drugi, częściowo rozebrany trakt kolejowy. Na pokład statku na uwięzi dotarliśmy dopiero po zmroku, a zaciszny parking na nocleg osiągnęliśmy przy blasku świateł ulicznych latarni. Na kolejny dzień zaplanowałam wiele kilometrów pieszych wędrówek, więc nie przeciągając przygotowań zapadliśmy w objęcia Morfeusza.
Dzień 59
7 października 2019
Aby wyrobić się z moim dziennym planem, o poranku zrezygnowaliśmy nawet z przyrządzenia kawy (kawy! – przypis Pawła). Uznaliśmy, że obfite śniadanie będzie musiało wystarczyć na pierwszą wędrówkę. Możliwą trasę wynalazłam w słabo działającym internecie, ale nie znałam szczegółów. Wyruszyć mieliśmy z terenu kempingu przyległego do parku prowincjonalnego. Nie znalazłam informacji, czy wstęp jest płatny, tak samo jak do parku narodowego, czy jak większość wycieczek po terenach państwowych – darmowy. Postanowiliśmy zaryzykować. Na miejscu zastaliśmy podniesiony szlaban i informację, że aby zarejestrować się na terenie obozowiska, trzeba zadzwonić. Obok głównej bramy znajdował się mniejszy parking, opisany jako gościnny. Z niego wychodziła pierwsza ścieżka. Tam też zostawiliśmy Kiwana i tym razem nie obciążeni plecakami ruszyliśmy na pięciokilometrową pętlę. Aby ją rozpocząć konieczne było przedreptanie jeszcze kilometra innego szlaku, bo tam dopiero trasy łączyły się. Zaskoczył nas kąt podejścia pod górę, ale wiedząc, że to dopiero rozgrzewka, narzuciłam konkretne tempo.
Dobrze oznakowane dróżki doprowadziły nas do celu. Widok ze szczytu, choć zasnuty mgłą, wynagrodził trud wspinaczki. Pozostawało już tylko pokonać drugie tyle w dół, drobiazg. Choć ładnie zagospodarowany teren kempingu zachęcał do skorzystania z jego usług, początkowo planowany prysznic przełożyliśmy na kąpiel na terenie parku narodowego. Nauczeni poprzednimi wizytami wiedzieliśmy, że „Day pass” upoważnia nas do korzystania z udogodnień obozowych w porze dziennej.
Z zegarkiem w ręce stawiliśmy się w recepcji Cape Breton Highlands National Park. Dopytałam o proponowane trasy (nawet dałam się przekonać do zmiany jednego szlaku na inny, podobnej długości) i na koniec chcieliśmy potwierdzić możliwość wzięcia prysznica. Niemiłe zaskoczenie – w Nowej Szkocji ta atrakcja nie jest przewidziana w cenie biletu, a przynajmniej tutaj tak interpretują zapis o korzystaniu z dziennej strefy kempingu. Nawet posiadają osobny cennik za prysznice. Proponowana cena pięć dolarów za osobę nie usatysfakcjonowała mnie i postanowiłam poszukać czegoś poza parkiem. Szybki przegląd iOverlandera wskazał miejsce idealne – pralnia połączona z łazienkami w bardzo niskich cenach. No trudno, jeszcze się przemęczymy. I tak po pierwszym kilometrze, po prysznicu zostałoby jedynie miłe wspomnienie! Aby dodać sobie trochę energii i poprawić humor wypiliśmy zaległą kawę i gotowi byliśmy na przechadzkę.
Znów nie obciążając się zbyt dużym bagażem, żwawo ruszyliśmy na Acadian trail. Może dobry traf zdecydował o przesunięciu prysznica na późniejszą porę, ponieważ i tu na starcie czekało nas wejście pod górę. Paweł tego dnia maszerował z doczepionym do ramienia Garminem, by udokumentować pokonywane odległości. Poranny szlak okazał się dłuższy, niż sugerowano, ciekawi byliśmy, jaki wynik uzyskamy tym razem. Mierzona prędkość sugerowała, że całość pokonamy szybciej od sugerowanych na mapie minimum 3 godzin. Choć start nie zachwycił mnie i tym razem widok z góry na położoną u stóp wzniesienia okolicę zapierał dech. Ustawiliśmy aparat na samowyzwalaczu i po krótkiej gimnastyce przed obiektywem pognaliśmy w stronę Kiwana.
Byliśmy dumni z osiągniętego tempa – ostatecznie 9,7km przebiegliśmy w niespełna dwie godziny! Może dzięki temu uda nam się zobaczyć więcej, niż zaplanowałam? Teraz jednak postanowiliśmy skorzystać jeszcze z dostępności ciepłej wody i wstawić nasze bagażnikowe pranie. Zmieniliśmy się za kółkiem i… okazało się, że już jest 15:00. Wszystkie przygotowania zajęły nam więcej czasu, niż podejrzewałam. Kilka godzin dnia zostało, więc bez chwili przerwy pojechaliśmy w kolejne miejsce.
Tym razem na parkingu przed Le Butterau dogonił nas deszcz. Paweł stracił chęć na wędrówkę, ale że przyjemniej stwierdził, że lepiej moknąć we dwoje niż samemu siedzieć w suchym samochodzie, wygramolił się z Kiwana i ruszyliśmy razem. Mój mąż na szczęście szybko zapomniał o początkowej niechęci, bowiem trafiliśmy w ciekawe miejsce. W ciągu 2,2km poznaliśmy historie pięciu rodzin, które zamieszkiwały ten teren przed założeniem parku, w roku 1936. Każda z par miała minimum dziewięcioro dzieci, co dawało pokaźną społeczność. Dowiedzieliśmy się, że głównym zajęciem mężczyzn były połowy (za 100 sztuk homarów otrzymywali zapłatę 50 centów), a kobiety opiekowały się potomstwem, domem, uprawami, hodowlą i zajmowały rękodziełem. Pociechy, prócz obowiązków szkolnych (na nauczanie musiały udawać się pieszo), pomagały w obowiązkach w obejściu. Choć decyzja o założeniu parku narodowego na tych ziemiach zmusiła wszystkich mieszkańców do przesiedlenia, to fundamenty ich mieszkań pozostawiono na pamiątkę wraz z tabliczką z nazwiskiem ówczesnego właściciela.
Do Skyline jechaliśmy uroczą, krętą trasą wybudowaną między skałą, a oceanem. Kilka razy zatrzymywaliśmy się w przygotowanych na poboczu zatoczkach, by podziwiać okolicę. Po paru oddechach i nielicznych zdjęciach wsiadaliśmy znów, by gonić na kolejny szlak.
Kolejny spacer znów zakładał przedreptanie większej ilości kilometrów. Zostaliśmy poinformowani o zamknięciu jednej odnogi szlaku ze względu na agresywne, w porze godowej łosie, co na szczęście (?) skracało pętlę. Na parkingu połknęliśmy przygotowany na prędce obiad i nadal energicznym krokiem ruszyliśmy na Skyline. Na rozgałęzieniu faktycznie był znak informujący o czasowym wyłączeniu jednego fragmentu, ale szlaban wraz z informacją leżał na ziemi, wzdłuż ścieżki. Rozwiązania były dwa – albo zdenerwowany łoś staranował ostrzeżenie, albo zwierzęta zdążyły przenieść się w inne rejony. Skoro zakazu brak, zdecydowaliśmy się pójść standardową rutą. Uważnie rozglądaliśmy się dookoła, czy jakieś rogate stworzenie nie zagraża naszemu zdrowiu, ale żaden szelest nie pochodził od niechcianego towarzysza. Spokojnie dotarliśmy do kolejnych punktów widokowych, przy tym najbardziej charakterystycznym dołączyły do nas kolejne grupy turystów. Szybko opuściliśmy zbiegowisko, ponieważ słońce już schowało się za horyzontem. W drodze powrotnej jeszcze wspięliśmy się na platformę obserwacyjną w odgrodzonym fragmencie lasu. Tablica wyjaśniła powód zamknięcia kawałka terenu – prowadzono tu uprawę nowych drzew, w miejsce gąszczu, który początkowo osłabiony przez plagę owadów, ostatecznie został dosłownie zjedzony przez łosie, które ze smakiem schrupały pozostałe, młode rośliny.
Kiwanowe drzwi otwieraliśmy już w półmroku. Ostatnie 8,2km po zsumowaniu utworzyło dzienny „przebieg” ponad 22km. Po górkach, dołkach i znowu górkach dawało to pokaźny dystans, odczuwalny dla naszych nóg. Ponieważ bilet wstępu do parku tracił ważność dopiero następnego dnia o 16:00, zakreśliłam kilka nastepnych „hike’ów”. Teraz już tylko czekaliśmy na wymarzony prysznic. By go osiągnąć musieliśmy jeszcze godzinę spędzić w samochodzie. Mijane ściany skalne sugerowały, że za widności muszą to być piękne tereny. Nie da się jednak zobaczyć całego świata, więc bez większego żalu mijaliśmy góry.
Po 20:00 dotarliśmy do zaznaczonego na aplikacji miejsca. Znak przy drodze potwierdzał obecność pralni i pryszniców, jednak rekonesans Pawła rozwiał nadzieje – na noc otwarte zostały jedynie toalety. Pocieszający był fakt obecności cieplej wody w kranie. Składana miska znów pospieszyła z pomocą i pomogła zmyć z siebie trud i zmęczenie mijającego, intensywego dnia. Suszenie będzie musiało poczekać do poranka, gdy otworzą pozostałe elementy stacji sanitarnej. Aby nie tracić odległości, na nocleg wybraliśmy położony nieopodal, zaciszny porcik rybacki.
Dominika