KwK: Urson na dnie oceanu
Dzien 62
10 października 2019
Tabela pływów poinformowała nas, że na kolejną falę, przeciwną biegowi rzeki musimy zjawić się około godziny 11:15. Nauczeni doświadczeniem z poprzedniego wieczoru wiedzieliśmy, że na oczekiwany punkt zjawisko dotrze około 30 minut później. Aby nie tracić dobrze rozpoczętego dnia, wspólnie z Pauliene i Rickiem zdecydowaliśmy się na szybki spacer po położonym nieopodal Victoria Park.
Przejazd z nawigacją nie nastręczył problemów i wkrótce liczna oferta miejsc parkingowych zaprosiła nas do pozostawienia samochodu przed bramami zielonego areału. Chwilę później staliśmy przed drogowskazem opisującym kolejne szlaki. Uznałam, że najciekawsza będzie wycieczka w stronę wodospadu, ale zanim zdążyłam podzielić się opinią wszyscy już pobiegli w przeciwną stronę. Szybko zrozumiałam tę błyskawicznie podjętą decyzję. Tuż przy ścieżce, kilkadziesiąt metrów od nas pasły się dwie sarny – mama z młodym. Po zmianie obiektywu, co każde dziesięć kroków, robiłam kolejne zdjęcie, na wypadek, gdyby spłoszone zwierzęta zapragnęły uciec. Stworzenia chyba jednak przyzwyczajone były do ludzkiej obecności, bo udało nam się podejść prawie na wyciągnięcie ręki. Dobrze, że technika zapisywania fotografii uległa zmianie, bo gdybym korzystała z kliszy, po tych trzech minutach musiałabym ją zmienić na nową!
Nasyceni wzajemnym towarzystwem z kopytnymi osobnikami rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. My, po kilku kolejnych zakrętach, trafiliśmy w końcu pod sadzawkę utworzoną u stóp niewielkiej kaskady. Porozwieszane wokoło znaki sugerowały, że bywa tu większy przepływ wody, niż przez nas zastany. Wróciliśmy równie malowniczymi alejkami, pokonując zadbane, drewniane kładki i schody.
Po powrocie na miejsce Tidal Bore zastaliśmy o wiele większą grupę gapiów. Pani z informacji turystycznej potwierdziła nam, że zostało kilka minut, które możemy poświęcić na obejrzenie dwóch, krótkich filmów odpowiadających o nadchodzącym zjawisku. Chętnie skorzystaliśmy z propozycji, dzięki czemu zaktualizowaliśmy sobie wiedzę o tym, skąd się biorą pływy i kiedy można oczekiwać największych zmian poziomu wody. Później zajęliśmy dogodne stanowiska i rozpoczęliśmy wielkie oczekiwanie. Nareszcie przyszła wielka fala, która jednak zrobiła na nas mniejsze wrażenie, niż ta oglądana wieczorem. Zastanawialiśmy się, czy powtórna obserwacja wpłynęła na mniejszy efekt, czy w ciągu dnia pływ jest mniejszy. Znów z pomocą przyszła pracownica biura potwierdzając, że o 22:30 większa masa słonej wody napływała do ujścia rzeki.
Ponownie musieliśmy rozstać się z naszymi holenderskimi towarzyszami, oni kierowali się już na Wyspę Księcia Edwarda, a my dopiero rozpoczynaliśmy objazd po Nowej Szkocji. Kto wie, może ponownie zobaczymy się w Ontario? Na szczęście komunikator internetowy umożliwia nam częstą wymianę informacji, więc będziemy na bieżąco z naszymi kolejnymi planami.
Przed nami wciąż było wiele dnia, więc udaliśmy się w bardzo wyczekiwane miejsce, na które nastawialiśmy się od wyjazdu z Kitchener. Naszym celem był park Burntcoat Head w miejscowości Noel, a tam możliwość obserwacji największych na świecie pływów. Wszystkie przewodniki mówiły, że różnica poziomów wody może wynosić nawet 16m! Postanowiliśmy sprawdzić to sami.
Ścieżka prowadząca na nabrzeże obfitowała w tablice informacyjne. Doczytaliśmy historię miejsca, ludzi którzy osiedlili się tu jako pierwsi oraz ciekawostkę o latarni morskiej. Ze względu na wymywanie przez ocean kolejnych przestrzeni, ta nawigacyjna pomoc dla żeglarzy musiała zostać przeniesiona kilkadziesiąt metrów wgłąb lądu!
Formacje skalne zastane na brzegu w pełni zachwyciły nas oboje. Czerwona, gliniastra struktura przypominała odlane z fosku formy lub ogromne, ustawione jeden na drugim otoczaki. Artyzmu kompozycji dodawały porastające zbocza, intensywnie zielone glony. Przypominały trochę puszyste futerko! Ostrożnie, by nie pośliznąc się na dopiero co odkrytych przez wodę kamieniach, zeszliśmy na najniższy z możliwych poziom.
Po chwili wyprzedził nas pracownik parku, w jednej ręce dzierżąc duże wiado, a w drugiej łopatę. Skierował się za tabliczkę zakazującą spacery po lewej stronie schodów. Szybko okazało się, że właśnie zamierzał zabrać z „plaży”… ursona, który przyszedł łasuchować wśród słonych roślin. Pierwszy raz w życiu mieliśmy okazję na żywo obserwować krewniaka jeżozwierza! Sympatyczny pan pozwolił nam nawet podejść bliżej, gdy już udało mu się schwytać kicającą, kolczastą kulę. Dzięki temu mieliśmy spotkanie oko w oko, nos w nos z tym nietypowym gatunkiem. Urzekły mnie czarne paciorki błyszczące na porośniętej ciemnym futerkiem mordce i małe łapki zakończone ostrymi pazurkami! Nie dałam się zwieść niewinnie wyglądającemu stworzonku – pokryty kolcami grzbiet jest jego skuteczną ochroną przed napastnikami, między innymi – takimi jak ja. Ponadto dowiedzieliśmy się, że żywi się on głównie małymi roślinami, a największy przysmak stanowią słone przekąski.
Tablica pływów podpowiedziała nam, że w ciągu najbliższych dwóch godzin poziom wody jeszcze opadnie. Postanowiliśmy przeznaczyć ten czas na obiad, po czym znów ruszyliśmy na brzeg. Faktycznie, bezwodna przestrzeń sięgała jeszcze dalej wgłąb oceanu, a my mieliśmy okazję obejść dookoła całą wysepkę. To właśnie na niej stała pierwsza w tym rejonie latarnia! Od strony wody widok był jeszcze bardziej ujmujący.
Dzień zamierzał już ku końcowi, więc zdecydowaliśmy o odwrocie. Mieliśmy nadzieję, że za kilka dni uda nam się dotrzeć w to samo miejsce, by zobaczyć tym razem wysoki poziom wody i porównać ze stanem obecnym. Zanim wsiedliśmy do samochodu skorzystaliśmy jeszcze z hydrantu z wodą i udostępnionych szczotek. Dzięki nim nasze buty odzyskały dawny kolor z rdzawego zdobytego po spacerze po plaży. My tymczasem przejechaliśmy na sam czubek Cape Split, by tam spędzić nocleg. Rano chcieliśmy zadecydować, czy tu udać się na szlak, czy w pobliskim parku miejskim. Na tym samym parkingu mieliśmy jeszcze jednego, większego od nas towarzysza. Sen zapowiadał się spokojny i ciepły.
Dzień 63
11 października 2019
Poranna decyzja zapadła na korzyść Cape Split Trail. Odnalezione w internecie zdjęcia zachęciły nas do obrania właśnie tego kierunku. Choć mapa na początku szlaku mówiła, że spory odcinek przed nami, nie zniechęciliśmy się. Uzbrojeni w kijki trekingowe energicznie ruszyliśmy przed siebie.
Pierwsze kilometry pokonywane leśną ścieżką nie były zachwycające, ale postanowiliśmy potraktować je jako rozgrzewkę. Końcówka szlaku warta jednak była poświęconego wysiłku. Dotarliśmy do pionowych skal pokrytych różnej barwy porostami. Każdy punkt obserwacyjny na czubku tego przylądka dawał inny ogląd na okolicę. Ciężko było zdecydować, które ujęcie przypadło nam najbardziej do gustu! Samotne, niewysokie skałki wystające z wody stanowiły niejako przedłużenie cypla. Ciekawiło mnie, ile lat temu stanowiły integralną całość. Paweł zwrócił uwagę na samotne iglaki ostatkiem sił trzymające się urwiska. Czy pozostał im już tylko jeden sezon, czy wola przetrwania będzie silniejsza? Drogę powrotną pokonaliśmy w jeszcze szybszym tempie, dlatego przy samochodzie znaleźliśmy się po połowie, przewidzianego na spacer, czasu.
By dobrze kontynuować dzień zapragnęliśmy wziąć prysznic. Liczba samochodów dookoła nas wykluczyła usługi OSZCZEPu, więc udaliśmy się z prośbą na pobliski kemping w Blomidon Provincial Park. Tam, życzliwie potraktowani mogliśmy, korzystać z ciepłej wody do woli! Ze względu na wygodę miejsca tutaj przyrządziliśmy również obiad i od razu mogliśmy umyć naczynia. Full serwis w cenie uśmiechu!
Ostatnie godziny popołudnia przeznaczyliśmy na wizytę w Grand Pre, należącym do światowego dziedzictwa UNESCO. Tu spacerując po bardzo zadbanym ogrodzie poznaliśmy historię Akadyjczyków – społeczności o pochodzeniu francuskim, która jako pierwsza osiedliła się na tych terenach. Opisana była codzienna, ciężka praca, w tym pionierskie tworzenie polderów na terenach dotychczas zalewanych oceaniczną wodą. Co ciekawe, przygotowane przez nich kilkaset lat temu pola uprawne do dzisiaj są wykorzystywane.
Prócz informacji o zwykłym życiu była również tablica poświęcona dalszym losom przedstawionych rodzin – po wojnie siedmioletniej ludność francuska została przesiedlona przez Brytyjczyków tracąc tym samym wszystkie swoje dotychczasowe osiągnięcia. Pamięć o Akadyjczykach została utrwalona w poematach artysty o nazwisku Longfellow. Postać głównej bohaterki – Evangeline uwieczniona została w posągu centralnie umiejscowionym w parku. Ważny punkt przestrzeni stanowi również kamienny kościół, którego odbudowa po wiekach została sfinansowana przez potomków wysiedleńców.
Nastała godzina zamknięcia atrakcji turystycznej, spakowaliśmy się więc na powrót do Kiwana, ja jeszcze zagniotłam ciasto na kolejną porcję bułek typu „english muffins” i ruszyliśmy do stolicy Nowej Szkocji. W strugach deszczu i wśród ciemności osiągnęliśmy pusty parking przy terminalu promowym. Szczęśliwie dotarliśmy tu na weekend, dzięki czemu wszystkie postoje w centrum mieliśmy darmowe. Noc upływała nam przy dźwiękach ogromnego generatora działającego na potrzeby gigantycznego wycieczkowca stojącego w naszym sąsiedztwie. Zastanawialiśmy się, ile osób może pomieścić ten wieżowiec na wodzie. Zamiast to sprawdzić w internecie – zasnęliśmy.
Dominika