KwK: Dożynki w Halifax

/ 18 października, 2019/ Kanada/ 0 comments

Dzień 64

12 października 2019

Aura jest deszczowa, a parking nie przypomina już tego, na którym ustawiliśmy się późnym wieczorem. Pomimo pochmurnej pogody, wokół nas stoi wiele samochodów. Podejrzewamy, że zjeżdżają się ze względu na Seaport Farmer’s Market. Choć hala targowa jest otwarta codziennie, to właśnie sobota gromadzi najwięcej klientów. W ten dzień bowiem docierają wszyscy najważniejsi sprzedawcy.

Z każdym kolejnym kwadransem coraz trudniej znaleźć wolny kawałek asfaltu, ale my na szczęście naszą miejscówkę typu VIP mamy zajętą od wczoraj. Po porannych rytuałach wychodzimy na wietrzną i mokrą przestrzeń. Przyodziani w kaptury truchtem zdążamy w stronę wejścia. Ludzie z naręczami warzyw i wszelkiego innego dobytku ciągną w drugą stronę. Za drzwiami spotyka nas pierwsze zaskoczenie. Muzyka na żywo. Próbujemy rozwikłać zagadkę czy to codziennie jest taka gratka, czy tylko jeden dzień w tygodniu? W późniejszym momencie widzimy jak na instrumencie – zamiast starszego mężczyzny, który grał na początku – brzdąkają po swojemu dzieci. Możliwe, że był to tylko przechodzień-muzyk, pragnący uraczyć ludzi pochłoniętych nabywaniem i zbywaniem odrobiną luksusu w postaci zgrabnych melodii wprost spod jego ręki.

Gdy idziemy w głąb piętrowego, nowoczesnego budynku, przestajemy słyszeć utwory. Repertuar zmienia się w zapraszanie, próbowanie, podziwianie, ocenę towaru i w końcu – transakcję. Najlepsze cydry w dwóch smakach, sery kozie, co nie śmierdzą, soki z borówek najzdrowsze, pieczywo pachnące i świeże, bułki najsłodsze. Wszystko pięknie opakowane, podane z uśmiechem, zachęcające tudzież naklejoną etykietą, czy opowieścią lub gestem.

My wdajemy się w dłuższą rozmowę tylko z dwoma przedstawicielami świata handlu i – jak się po chwili okazało – wytwórstwa. Pierwszy z nich to holenderski emigrant sprzed lat czterdziestu. Właściciel pokaźnych rozmiarów farmy ma w ofercie sery i serowe smarowidła, a wszystko w różnych kombinacjach ziołowo-przyprawowych. Z siwą brodą siedzi za kontuarem i nie musi nawet zapraszać to częstowania – próbki nastroszone wykałaczkami jeżą się ponętnie. Dowiadujemy się, że prezentowane owoce pracy to główny, ale nie jedyny obszar działalności, którą postanawiamy zgłębić bezpośrednio w jego posiadłości za kilka dni. Dowiedziawszy się o naszych podróżach, lakonicznie stwierdza, że wolontariuszy miał już u siebie około czterystu w ciągu trzydziestu lat pracy. Równie pobieżnie dotyka tematu, że na pewnej młodej Niemce zakończyła się wieloletnia forma współpracy z podróżnikami-pracownikami. (Na dzień dzisiejszy) nie mamy planów przenosić się do pracy do Nowej Szkocji, ale zapobiegawczo jesteśmy poinformowani, że u Dutchmana takiej możliwości już nie ma.

Drugie stanowisko – destylarnia Glenora, którą nieostrożnie minęliśmy wyjeżdżając przedwczoraj z Cape Breton Island. Tam, zwiedzanie pomieszczeń ze ścianami w beczkach whisky, zakończone degustacją kosztowało tylko siedem dolarów. To nic w porównaniu z przynajmniej kilkakrotnie wyższymi sumiami oczekiwanymi przez konkurencję. Za radą „Ricków” szukamy stoiska. To okazuje się być blisko nieopodal naszego punktu startowego. Mężczyzna przy kontuarze prowadzi rozmowę z potencjalnymi klientami. Gdy ci odchodzą, z miejsca proponuje nam degustację niewielkiej porcji trunku, który delikatnie rozgrzewa gardła. Nie jestem znawcą, ale smak „jednobeczkowca” jest wystarczający, aby taki żółtodziób jak ja, nie zażądał czegokolwiek do popicia. Rzekłbym ostrożnie, że jest dobra. Może pod wpływem aromatu, a może etanolu, pytam o koszt butelki, który planuję zabrać ze sobą jako suwenir. Dziesięć lat spędzone w beczce wyceniane jest po dziesięć dolarów za rok. Suma niestety przekracza nasze zdolności kredytowe (nie sprawdzamy, ale w przypadku bezrobotnych wynosi najprawdopodobniej zero w dowolnej walucie), więc dziękuję za informację i nie pytam o cenę dłużej leżakujących trunków.

To okazuje się być jednak wstępem do długiej pogawędki, w której – jak się później okazało – osiemdziesięcioletni właściciel dzieli się z nami swoimi spostrzeżenimi odnośnie życia w Kanadzie. Okazuje się również, że ma rozległą wiedzę o Europie Środkowo-Wschodniej, kwitując swój krótki wywód obejmujący – skrótowo ujmując – lata pomiędzy 1772 do 1989, słowami: „wy, Polacy, przeszliście przez piekło”. Twierdzi, że gdyby jego rodacy mieli większą świadomość historyczną, nie daliby się wpędzać w jeszcze głębszy socjalizm, co teraz obserwuje. Wiele uwagi poświęcamy również dzisiejszemu ekologicznemu, politycznemu szaleństwu, które wbrew sprawdzonej metodzie debaty, po licznych przemilczeniach prze naprzód. Wbrew rozsądkowi rozgniatając słabe gospodarki, a wzmacniając przygotowane. Trudno w skrócie dotknąć wszystkich poruszonych wątków. Dlatego niech niczym ostatnia nuta akordu rozmowy, wybrzmią słowa przedsiębiorcy-gorzelnika: „nie mogę dać Wam ciepłego płaszcza w ten mokry i zimny dzień, ale mogę rozgrzać Wasze brzuchy”. Tym akcentem, po nalaniu jeszcze jednej porcji do degustacji i zaopatrzeniu nas w maleńką butelkę na później, z mocnym i ciepłym uściskiem dłoni żegna nas niecodzienny i ciekawy rozmówca. Mijani przez wchodzących, wychodzimy z Seaport Farmer’s Market tak jak ludzie, których obserwowaliśmy na początku – z naręczami warzyw i wszelkego innego dobytku.

Z rozgrzanymi brzuchami i w dobrych humorach idziemy wzdłuż portu. Deszcz nam nie straszny. Pomnik imigranta przypomina dziesięciolecia losów tysięcy ludzi, którzy w Halifax zsiedli ze statku szukając nowego otwarcia. Liczne tablice ustawione przy nabrzeżu kolejno wtajemiczają w niewyobrażalną tragedię z 1917, kiedy w wyniku zderzenia statków w porcie dochodzi do największej wywołanej przez człowieka eksplozji do czasu niechlubnego zrzucenia „Little Boy” na Hiroszimę. Gdy pożar obejmuje statek zapełniony materiałami wybuchowymi, do katastrofy pozostaje tylko dwadzieścia minut. Fala uderzeniowa zmiata prawie wszystko w promieniu niecałego kilometra, a w jej wyniku na miejscu ginie 1600 osób. W sumie wstrząsające wydarzenie pochłonęło dwa tysiące ludzi i raniło dziewięć tysięcy. Pozostałe 30 tysięcy nie ma w ogóle lub nie posiada bezpiecznych warunków mieszkaniowych. W pierwszej połowie grudnia… Otuchy dodaje lektura kolejnych tablic, przybliżających heroiczne decyzje pojedynczych ludzi zarówno przed wybuchem, gdy szaleje pożar, jak i tych, którzy w sposób dobrowolny uczestniczą w akcjach pomocowych. Wielu z nich, jako wolotariusze, przybywa między innymi pociągami z północno-wschodnich Stanów Zjednoczonych. Katastrofa w Halifaxie wpisuje się w kolejne wydarzenie związane i pośrednio spowodowane przez I wojnę światową.

Nabrzeże portowe oferuje przeróżne butiki, sklepy, restauracje. Podczas wściubiania nosa w któryś z zaułków natrafiamy na niewielką ekspozycję drewnianych łodzi wiosłowych i żaglowych. Dwie największe, napędzane wiatrem jednostki są w doskonałym stanie. Choć są podwieszone pod sufitem, można je oglądać z wysokości ustawionych pomiędzy nimi schodów. Kolejne kroki kierujemy w stronę bazyliki, a nasze plany próbuje przerwać deszcz, który postanowił pójść na całość. Nie wiedząc dokładnie, jak mamy daleko, przyśpieszamy kroku i po pięciu minutach, przemoczeni od przodu, trafiamy do katedry. Gdy w ławce próbujemy nieco ochłonąć i choć chwilę się pomodlić, naraz rozpoczyna się Msza Święta. W obliczu tak niezwykłej koincydencji zdarzeń, równocześnym kiwnięciem głowy decydujemy o uczestnictwie.

Rozgrzani duchowo ciągle jesteśmy wyziębieni i wilogtni na zewnątrz. Kawa i ciastka z fast-foodowej sieci „kanadyjskiego dziedzictwa narodowego” przywracają nam równowagę i w tej sferze. Deszcz już z wolna przestaje być dokuczliwy i wraca do trybu delikatnego przypominania o swoim istnieniu. Wracamy do Kiwana. Teraz czas na trochę spraw organizacyjnych, czyli kolejno – pralnia (wyjątkowo „bumpy” wiadro idzie w odstawkę), zakup kleju do odstających podeszw butów Dosi oraz krótkie zakupy z kategorii „artykuły przemysłowe”.

Chcąc sprawdzić czy jutrzejsza, niedzielna Eucharystia odbywa się o głoszonej przez internet porze, jedziemy na drugą stronę zatoki. Nie chcąc płacić za przejazd przez most, znacząco nakładamy drogi. Na miejscu okazuje się, że owszem, jest polska społeczność w parafii, ale księdza obecnie nie ma i Msza zostanie odprawiona w języku angielskim. Po zjedzeniu obiadu i sprawdzeniu, że skorzystanie z przeprawy nad wodą to kwestia jedynie dolara, śmiejemy się z naszej poprzedniej decyzji. Tym razem czterokrotnie skracamy czas i wracamy na „nasz” parking przy terminalu. Nie bez kozery jednak ustawiamy się dużo bliżej browaru…

Po kolacji, w bardziej wyjściowych strojach, idziemy w stronę „piwodajni”, która jednak jest zarezerwowana dla gości weselnych. Jak niepyszni obracamy się na pięcie i idziemy w stronę innej lokalnej wytwórni. Dłuższy czas krążymy pod dużym budynkiem, nie mogąc znaleźć wejścia, ale w końcu jesteśmy wewnątrz. Niewielkie pomieszczenie zapełnione jest młodymi osobami, a barman widząc nasz pytający wzrok oznajmia, że ma tylko jedno miejsce wolne przy kontuarze. Z goryczą w ustach (a jeszcze przecież przed konsumpcją!) idziemy w stronę najstarszego browaru w mieście. Choć i tutaj odbywa się impreza zamknięta, druga sala jest otwarta dla takich jak my. I chyba tylko dla takich, bo oprócz barmana w bardzo dużym pomieszczeniu nie ma nikogo… Czas płynie nam na rozmowach ze sobą i z mężczyzną z drugiej strony nalewaka, który na naszą uwagę o braku chętnych kwituje stwierdzeniem, że w weekend Święta Dziękczynienia nie należy spodziewać się tłumów.

Dzień 65

13 października 2019

Tak dobrze nam się śpi! Może dzięki temu udaje nam się spinać nasze kanadyjskie finanse? Więcej chrapiemy – mniej zjadamy. Właściwie o apetycie można by napisać kilka osobnych rozdziałów. Również o tym, że w porównaniu z moją polską wagą, jestem lżejszy o przynajmniej siedem kilogramów. Tyle przynajmniej wskazywały ostatnie pomiary z Kitchener. Jak jest teraz? Zaciskanie pasa niczym w „Kamizelce” Prusa? Może o jedno oczko… Z resztą sprawdzę po powrocie, ale fakt faktem – apetyt mam wilczy.

Bez biletów wejściowych do środka zwiedzamy mury cytadeli, z których roztacza się panorama na stolicę prowincji. Parking u podnóża wzniesienia jest pusty, a dzisiejszy brak deszczu wcale nie działa przyciągająco na turystów. Pewnie jest za wcześnie lub wieje zbyt mocno. Ze wzgórza prznosimy się do nieodległych ogrodów miejskich. Tego nam było trzeba po portowych i miejskich pejzażach. Zadbany park, spójna architektura zieleni, estetyczne aleje, oczko wodne, pawilony. Nawet znalazło się miejsce dla dwóch, niewielkich modeli statków. W jednym z nich upatrujemy osłonawionego Titanica. Każde z nas znajduje coś miłego oku. Większość drzew jest opisana angielską i łacińską nazwą. Kaczek karmić nie wolno, a ruch dopuszcza się jeno pieszy. Nie licząc „melexa” miejskiej eskorty.

Nacieszywszy oczy harmonią pięknie zaaranżowanej przestrzeni, przejeżdżamy pod kościół pw. Św. Benedykta. Nie wiedząc, do której parafii się udać, zdecydowaliśmy się na dotarcie do tego bliskiego nam brata z Nursji ze względu na czytaną książkę „Opcja Benedykta”. Trzeba było znaleźć jakiś punkt wspólny! Zaraz po Eucharystii, mimo chmur na niebie, decydujemy się udać za miasto, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Wybór krótkiego trailu, zaledwie pół godziny drogi za miastem okazuje się skutkować nieprawdopodobnym… Jak zwykle w takiej sytuacji, pozwolę sobie nieco stopniować napięcie.

Po dotarciu na szlak obserwujemy, jak kolejne osoby znikają za zaroślami, bo konkretnie wyznaczonej ścieżki nie widać. Kiedy i my jesteśmy gotowi puścić się nad brzeg w celu eksploracji, odnajdujemy właściwą drogę, która wije się wśród nadmorskich kamieni. Wiatr nieco ustał już wcześniej, a my to zagłębiamy się w wysokie krzewy, to z nich wyskakujemy z powrotem na głazowisko. Czerwienie pięknie kontrastują z jasnymi szarościami. Niemniej pięknie dopiero ma być. Znowu szukałem zaczepki?

Państwo nieopodal rozmawiali pomiędzy sobą o zrobieniu „selfie”. Gumowe ucho plus brak pardonu skutkują moją niegrzeczną uwagą, że mogę posłużyć za „selfie-stick”. Zdjęcia wykonuję, a mój cudzoziemski akcent staje się przyczynkiem do rozmowy, która przeciąga się nieco dłużej niż przygodnie spotkanych turystów. Z resztą tymi jesteśmy my, bo spotkani państwo są Kanadyjczykami. Nie wiem do końca jak to się stało, ale wydaje mi się, że to Beth szeptem zapytała o coś Toma, który najwyraźniej przytaknął. Nie możemy uwierzyć w nasze szczęście i w ich serdeczność, gdy pytają czy przyszlibyśmy do nich dzisiaj na kolację z okazji Święta Dziękczynienia! Po chwili milczenia (możliwego u mnie tylko sporadycznie – w przypływie silnych emocji) i poszerzeniu zaproszenia o ciepły prysznic, z radością odpowiadamy „tak!”. Niczym gazele podskakujemy ciągnąc dalej wzdłuż brzegu, rozdzieliwszy się z naszymi przyszłymi gospodarzami. Jak to jest Panie Boże, że takie prezenty dostajemy prawie co niedzielę?

Z kontaktem i adresem do dwójki naszych rówieśników próbujemy wspiąć się jeszcze na skalną ścianę kończącą szlak, ale z oddali głos rozsądku wzywa do zaniechania podejścia, gdyż zejść może być trudniej. Jeszcze tylko Dominika pozuje do zdjęcia, które każe zadedykować oleckim Stone Hunters. Nieco szybsi, bo niesieni wizją uroczystej kolacji, w drodze powrotnej doganiamy nowo poznanych znajomych, którym mamy okazję jeszcze zaprezentować Kiwana. Szczęśliwym trafem wnętrze było posprzątane.

Po drodze przenosimy się do York Redoubt, aby przejść się po dawnej fortecy, która nigdy nie oddała strzału przeciwko wrogiej armii. W samochodzie łączymy się jeszcze internetowo z Łodzią i jedziemy do miasta. Aby łapczywie nie zasiąść za stół, przegryzamy lekki lunch, zdzwaniamy się z Ziemnicami i gnamy co sił pod wskazany adres, by zdążyć się odświeżyć.

Drzwi otwiera uśmiechnięty John, Lynda i Tom krzątają się w kuchni, Beth zaprasza na kanapę i raczy rozmową. Jest ciepło, serdecznie i bardzo rodzinnie. Wiele rozmawiamy przy stole, a tematy same się mnożą tak, że nie ma śladu przypadkowości naszego spotkania. Tradycyjne potrawy i czerwone wino (cudowna żona zaofiarowała się prowadzić samochód tak, jak nie lubi – po ciemku) dopełniają niezwykłości wieczoru. Żegnamy się bardzo serdecznie i na drogę dostajemy jeszcze obiad na jutro i dwa kawałki ciasta!

Nie chcąc już wracać na „nasz” parking przed nabrzeżem promowym, udajemy się kilkadziesiąt kilometrów za Halifax – do Peggy’s Cove, polecanego nam przez Johna z Wirginii. Parkujemy na pustym, asfaltowym placu przed informacją turystyczną i jeszcze przed pójściem spać kleimy czubki podeszw „treków” Dosi, bo producent wymaga pełnej doby do uzyskania wodoodporności spoiny.

Paweł

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*