Retro: Stare León mocno śpi…
1 kwietnia 2019
Poniedziałek
Dzisiaj jest czas na puszczenie w ruch urzędowej machiny, ponieważ przez weekend nie udało nam się dopełnić wszystkich formalności. Komisarz Zapata koniec końców się nie odezwał, więc nie ma co zwlekać ze zgloszeniem kradzieży paszportu. Do tego potrzebny jest mi skaner. Na szczęście przy tej samej ulicy jest niewielki punkt ksero połączony z kafejką internetową. Widok nieczęsto widzany już w Polsce, choć przyznaję, że punkty tego typu przeżywały kiedyś czasy swojej świetności. Po wykonaniu elektonicznej kopii mojego wniosku, policyjnego zgłoszenia w języku hiszpańskim oraz tłumaczenia przysięgłego, które to nasza Ola wykonała od ręki już wczoraj, z ostatnim westchnieniem wysyłam dokumenty do Konsulatu w Panamie. W tym momencie mój stary paszport przestał być ważny. O stracie informuję również ambasadę USA w Warszawie, ponieważ wraz z dokumentem zginęła mi wlejona w niego wiza. Nieoceniona Pani Konsul jest ciągle w kontakcie. Na bieżąco informujemy się o kolejno podejmowanych krokach. Jesteśmy pod wrażeniem tak życzliwego podejścia do naszej sprawy.
Zaczynamy czuć potrzebę wyrwania się z miasta, złapania oddechu, odsunięcia choć na moment myśli nieustannie powracających do wydarzeń ostatnich dni. Dominika wynajduje pogrzebane w wulkanicznych popiołach stare León. Ruiny są udostępnione do zwiedzania, odległość nie jest duża – w sam raz na jednodniowy wypad. Mimo złych wspomnień decydujemy się na przechadzkę na osławiony Terminal i łapanie autobusu jadącego do León Viejo. Gdy na ostatnich kilkudziesięciu metrach od celu tłum charakterystycznie gęstnieje, w sznurze trójkołowców dostrzegamy sympatycznego chłopaka, który dzień wcześniej na komisariacie mył podłogę i, według swoich słów, pomógł rozpoznać kilku ze sprawców kieszonkowej kradzieży. Po krótkim momencie znacznego ścisku, wydostajemy się w końcu na plac z zaparkowanymi autobusami. ¿Donde está el autobús a León Viejo? – tyle umiem powiedzieć. Zapytany kierowca ręką wskazuje wehikuł. Z jego odpowiedzi rozumiem również, że musimy się przesiąść w La Paz. Komu w drogę, temu zapłacić za bilet! Tych w sumie nikt nie wypisuje, ani nie drukuje, więc bardziej – komu w drogę temu płacić za miejscówkę!
Mkniemy równą betonową drogą. Autobus co rusz trąbi zachęcająco. Kolejno napotykani ludzie są intensywnie nagabywani przez pomocnika kierowcy – tak działa ten interes. Możemy zauważyć również pewne oznaki współzawodnictwa pomiędzy poszczególnymi pojazdami. Gdy my zatrzymujemy się tylko na moment, aby podjąć nowego współtowarzysza podróży, zza pleców w chmurze dymu wyłania się nagle kolejny z wielu starych, przemalowanych, szkolnych, amerykańskich Bluebirdów. Ten będzie pierwszy po następną zdobycz. Nastrój wyścigu i nam nieco się udziela podczas przejazdów autobusowych w Nikaragui. Czy teraz, gdy powoli się rozpędzamy, uda nam się wyprzedzić naszego rywala? Co jeszcze jest charakterystyczne, to wiele napisów na maszynach, odwołujących się do Starego i Nowego Testamentu. „Lew z Pokolenia Judy”, „Jezus Chrystus jest moją drogą” – takie i wiele, na prawdę wiele innych, spotkaliśmy we wszystkich odwiedzonych przez nas miejscach kraju.
Jesteśmy w La Paz. Na krótkiej bocznej ulicy małego miasteczka stoi już nasz autobus do celu podróży. Niewiele trwa dojazd do Puerto Momotombo – obok zasypanych ruin powstała wioska o tej nazwie. Kiedy wysiadamy, naszym oczom ukazuje się pierwszy z drogowskazów wiodących do ekspozycji. Jest sucho i gorąco, a każdy krok podnosi drobny pył na piaszczystej drodze. Za nami idzie jeszcze jeden mężczyzna, którego dopytujemy o godzinę połączenia powrotnego z La Paz. Kolejna przecznica, w charakterystycznej prostokątnej szachownicy ulic, doprowadza nas do tablicy informacyjnej. 11 stycznia 1609 roku miała miejsce najsilniejsza z czterech w tym roku erupcji wulkanu, które przesądziły o losach dawnej kolonialnej stolicy – León de Nagrando. Oprócz wycieków lawy, źródła historyczne donoszą o występowaniu równocześnie trzęsień ziemii. Wyobrażenie sobie tej sceny na prawdę powoduje gęsią skórkę… Jeszcze jeden zakręt i znajdujemy się przed wejściem do celu! Z jednym małym „ale” – jest ono zamknięte. Stojący niopodal dwaj mężczyźni zajęci końmi dodają – w każdy poniedziałek miejsce jest nieczynne. W tym momencie mojej dzielnej żonie puszczają mocno trzymane na wodzy nerwy, bo wszystkiego okazuje się już być za dużo. Nie ma wielu słów, a gorący wiatr szybko suszy oczy. Żeby zagłuszyć poczucie bezsensowności wypadu, decydujemy się na spacer wzdłuż jeziora. Humory nie są najlepsze.
Przy drodze, zmęczone słońcem, w cieniu chowają się garbate krowy. Choć podobne do hinduskich świętych odmian, to Kostaryce i Nikaragui należące raczej do sfery profanum niźli sacrum. Na długiej, płaskiej plaży rybacy wyciągają z łodzi owoce swojej pracy. Najpewniej jest to większe wydarzenie, co poznajemy po znacznej liczbie ludzi. Niewielki bar oferuje cień. Korzystamy z niego i do smaku doprawiamy zimnym sokiem jabłkowym. Dajemy czas emocjom na ostygnięcie. Obserwujemy przybijające i odbijające łodzie oraz krótkie fale kończące swój bieg na piasku. To chyba wtedy powraca do głowy myśl o spacerze wzdłuż plaży w stronę dymiącego stożka. To na pewno wtedy trzeba było zarzucić pomysł i wrócić po swoich śladach, wsiąść w autobus i wrócić do Davida do León. Nie podobnym jest jednak przeżyć więcej niż jedno życie. Nasze potoczyło się tak…
Paweł