Ta karczma „Rzym” się nazywa

Jedno z wielu zdjęć słynnego amfiteatru
W ramach sprawdzania stanu wiedzy polskiej młodzieży (w każdym wieku), tym razem pytanie o literackie źródło powyższego cytatu 🙂 Słowo się rzekło, gwoli ścisłości to razem z Dominiką razem je wypowiedzieliśmy, któregoś wieczoru. Na nasze szczęście nie potrzebowaliśmy brać ze sobą całego sprzętu, stąd niekłamana radość z powodu lżejszych tobołków. Postawiliśmy na podróż autobusem z Werony do Wiecznego Miasta, a wcześniejszy odcinek z Peschiera del Garda pokonujemy koleją, jako że to tylko 15 minut jazdy. W mieście słynnych kochanków (wg sheakspearowskiego pojmowania), mimo wspaniałej technologii globalnego pozycjonowania, pobłądziliśmy nieco, więc wspólnie z Kasią i Jarkiem wypijamy tylko kawę nieopodal centrum po czym rozdzielamy się na kilka dni.
W autobusie korzystamy z darowanego czasu i piszemy kolejne zaległe notki z autostopu po Polsce. Po części przygotowaliśmy się już do tego, wybierając odpowiednie zdjęcia na campingu w Cisano, stąd praca wre, klawiatura stuka, a my cieszymy się z możliwości zbliżenia się czasu akcji do chwili obecnej. Obieramy następujący szkic wyjazdu na południe – zwiedzamy stolicę przez 2 dni, później jedziemy na północ do Pizy i Luki, a finalnie po 4-5 dniach docieramy do naszej tymczasowej włoskiej bazy. Dobrze nam idzie organizacja podróży – Dominika znajduje pole kempingowe Tiber w miejscowości Prima Porta, które równocześnie zachęca nas ceną i nie zniechęca odległością od serca miasta. Jeszcze podczas jazdy rezerwujemy miejsce i płacimy zadatek, ponieważ spodziewany czas przyjazdu na miejsce to 21.
W międzyczasie do Dominiki odzywa się Włoch, który odpowiada na zapytanie o przyjęcie nas na nocleg w ramach Couchsurfingu. Serca biją mocniej z podekscytowania, bo to pierwsza taka okoliczność i możliwość sprawdzenia się w nowej sytuacji. Mamy tylko koleją podmiejską dotrzeć do podrzymskiej miejscowości Ostia Antica i skontaktować się z serdecznym gospodarzem. Po dojechaniu na dworzec Tiburtina, znajdujemy odpowiednią linię metra i łączonym transportem jedziemy do wskazanej stacji, co zajmuje nam półtorej godziny. Na miejscu dzwonię pod przekazany nam numer telefonu. Nie ma odpowiedzi. Nie ma również powodów do obaw, przecież jesteśmy sobie w stanie poukładać to w głowach i znaleźć kilka hipotez braku kontaktu 🙂 Po dziesięciu minutach decydujemy się czekać nie dłużej niż kolejne tyle. Kiedy zegarek odmierzył ustalony czas, jeszcze raz patrzymy z nadzieją w stronę wjazdu na pobliski parking i udajemy się w drogę do Prima Porta.
Bez innych przygód docieramy na nasz kawałek gruntu i pół godziny przez północą w szybkim tempie rozbijamy namiot. Jeszcze w nocy Dominika odbiera wiadomość napisaną w neutralnym tonie, że nasz niedoszły gospodzarz miał prawie rozładowaną baterię i był w centrum. Nie czuł potrzeby rozwijania tematu, więc i my przechodzimy do porządku dziennego (w tym przypadku nocnego) i bez większej złości – choć nie lada zdziwieni – idziemy spać.

Nasze M2 – dwukilogramowy / dwuosobowy
Błądzenie po Weronie, długa jazda autobusem, emocje związane z organizacją noclegu i dwudziestominutowy spacer z przystanku podmiejskiej kolejki – to wszystko złożyło sie na nasze dłuższe spanie. Około 10 wstajemy i po porannych zabiegach higieniczno-spożywczych jedziemy do centrum Wiecznego Miasta. Pogoda sprzyja – jest wręcz upalnie jak na nasze przywyczajenia. Dzisiaj temperatura osiągnie 30’C w cieniu. Dopiero w świetle dziennym widać śmieci wszelkiego (nawet tego niespodziewanego) rodzaju, które towarzyszą nam praktycznie całą drogę do stacji. Robi to przygnębiające wrażenie, choć sam Tiber był czysty i zadbany, ale nie tak nowy jak obiekt z Cisano.

Łuk Konstantyna Wielkiego i Koloseum
Po dwóch przesiadkach i wyjściu z podziemneego wagonika docieramy pod Koloseum. Największe wrażenie robi na mnie tłum ludzi i nieco nachalne zaczepki przewodników, którzy w wielu języków świata proponują „skip the line”, czyli ominięcie długiej kolejki. Decydujemy się to udawać, że nie słyszymy nagabywania, to grzecznie po polsku mówimy „nie, dziękuję”, ale to drugie powoduje tylko wejście w dalsze rozmowy, więc poprzestajemy na pierwszej opcji. Długa kolejka i ewentualna konieczność dopłacenia do możliwości jej ominięcia powodują, że zwiedzanie areny zostawiamy na później. Monumentalność miasta, ilość turystów, sprzedawców zimnej wody za jeden euro, kolorowych powerbanków i patyków do robienia zdjęć siebie z tzw. „długiej ręki” – to wszystko na moment mnie przytłacza i chcę pozbierać myśli. Dookoła mężczyźni o hinduskich rysach powtarzają mantrycznie „wora, wora, wora”, chcąc sprzedać spragnionym trochę życiodajnego płynu.
Zaczynam wchodzić w rytm miasta, przestając się koncentrować na okalających nas historycznych monumentach, obserwuję ulicznych malarzy, zastanawiając się czy sprzedawane dzieła wyszły spod ich ręki. Innym razem wzrok trafia na coś zdumiewającego – siedzący w kucki mężczyźna, przy wtórze intensywnej elektronicznej muzyki maluje farbami w spray’u obrazy mniej więcej wielkości naszego formatu A2. Ma przed sobą rozścielone wykonane wcześniej ekspresje, a jego zręcznej pracy przygląda się grupa ludzi. Niektóre twarze wyrażają uznanie, inne są zakłopotane, jeszcze inne zniecierpliwione – prawdopodobnie stoją tu ze względu na dzieci. Niektórzy używają masek, chroniąc się przed spray’owymi oparami, ale zdecydowana większość spotkanych przez nas ulicznych artystów z nich nie korzystała. Co do samych obrazów, to pierwsze co uderza to ogromne ich podobieństwo pomiędzy sobą. Również nie widać większej różnicy kompozycyjnej, w skrócie – każdy robi to samo, lecz na swój sposób i z gorszą lub lepszą wprawą.
Plakaty przedstawiają głównie wodospady wśród drzew i koloseum na tle ogromnego księżyca, a wszystko utrzymane w przedziwnej kolorystyce z pogranicza snu i jawy. Później, gdy w innym miejscu na dłużej zatrzymujemy się, aby zrozumieć ten swoisty fenomen, widzimy używane szablony, które w znacznym stopniu umożliwiają wykonawcom ich stworzenie w zadziwiająco szybkim czasie. Konieczne jest wspomnieć o popularności wspomnianego zjawiska – mieszaniny zapachu farb, muzyki, licznych obserwatorów – bo na koniec zazwyczaj znajduje się osoba, kupująca obrazek.

Wszystkie kolory księżyca

Szablony, farby, street-art
Dalej bez pośpiechu snujemy się po ścisłym centrum, oglądając budowle świadczące o czasach antycznych, przemieszane z architektonicznymi perłami okresów późniejszych oraz metalowymi barierami – ekranami osłaniającymi budowę trzeciej linii metra. Ze wzgórza Kapitol mamy świetny widok na miasto. Mimo obecności wielu turystów jest tu trochę ciszej. Wchodząc na górę mijamy posąg legendarnej wilczycy, widzimy ruiny Forum Romanum, Muzeum Kapitolińskie i schodzimy na kawę w okolicach Placu Weneckiego.

Wilczyca na Kapitolu, pod nią Romulus i Remus

Plac Wenecki – w tle Ołtarz Ojczyzny
Rytm kroków wyznacza nam tempo miasta – czasem przebiegamy, by zdążyć przed kolejną falą samochodów, to zwalniamy ciesząc oczy nowym spektakularnym widokiem. Spektakularym – bo taki jest Rzym. Ma on ogromną siłę oddziaływania na wyobraźnię, kiedy w głowie łączy się fakt historyczny z miejscem jego zaistnienia i bieżącym odczuwaniem. Przez stulecia było to centrum rzymskiego świata, mocastwa nierzadko siłą wdrażającego pax romana, ośrodek rozwoju kultury, w której części zostaliśmy wychowani. Historia uczy, że skala upadku potęg jest zazwyczaj proporcjonalna do ich wielkości, o czym świadczy marginalizacja znaczenia stolicy świata pomiędzy V a VIII wiekiem, kiedy to odbudowę miasta, będącego częścią Państwa Kościelnego, rozpoczynają poszczególni papieże.

Panorama z Kapitolu na Forum Romanum, w tle Koloseum

Z plecakami na Campo de’ Fiori

Nocne impresje na Placu Weneckim
Podczas trzech dni zwiedzania miasta, codziennie dojeżdżamy z campingu do centrum i – do późnego wieczora – pieszo, z papierową mapą w ręku, odkrywamy nowe tereny. Z czasem, okolice centrum zaczynają dla nas stanowić całość. Najwięcej w tym zakresie daje nam jednak kolejny freetour z młodym Włochem, który barwnie i ze swadą opowiada o historii Rzymu. Po kwadransie oczekiwania na maruderów, ruszamy spod Bazyliki Matki Bożej Anielskiej i Męczenników w stronę Fontanny Mojżesza. Ta pierwsza, co ciekawe, niezwykły łukowy kształt fasady zawdzięcza wykorzystaniu fragmentu antycznych Term Dioklecjana, czyli wielkiego kompleksu łaźni miejskich.

Niezwykła fasada Bazyliki Matki Bożej Anielskiej i Męczenników
Przewodnik – ze względu na czas ograniczony do dwóch godzin – zaznacza po drodze miejsca, które warto odwiedzić w kolejnych dniach. W taki sposób jutro dojdziemy do Kościoła Matki Bożej Zwycięskiej ze słynną rzeźbą Berniniego Ekstaza Świętej Teresy. Nie sposób wymienić wszystkie miejsca, które odwiedzamy. Jedną z atrakcji jest Fontanna di Trevi, pięknie oświetlona, niemniej oblegana przez tłumy z całego świata. Kto wrzuci do niej monetę, wróci do Wiecznego Miasta, dwie gwarantują znalezienie w nim swojej miłości, trzy natomiast – oznaczają ślub w Rzymie. Dzięki temu budżet miasta zasila co roku trzy miliony Euro 🙂 Poza sezonem bilon zbierany jest raz w tygodniu, a w sezonie codziennie! Przez dość długi czas, misterne dzieło pełniło funkcję pralni miejskiej. Ciekawe są losy pomników, prawda?

Fontanna di Trevi – kiedyś również „pralnia”, a obecnie żyła złota Wiecznego Miasta
Co do wielu, tych okazalych i tych zwyczajnych, fontann – w mieście można pić wodę bezpośrednio z nich, co skrzętnie wykorzystujemy, uzupełniając ją w razie potrzeby. Pomimo tego, „wora” w cenie jednego euro za pół litra, cieszy się ogromnym powodzeniem. Część infrastruktury doprowadzającej wodę została wybudowana jeszcze za cesarzy, dzięki temu nadal są ujęcia wody, które nie wykorzystują pomp, a jedynie grawitację (to w sumie dziwne, że Newton ją wynalazł, a korzystali z niej już starożytni). Nie mamy jeszcze serdecznie dość pizzy, ale w ciekawym knajpiano-restauracyjnym zakątku poleconym przez Milenę, sprawdzamy o ile różni się smak pasty przygotowywanej przez nas od oryginalnej włoskiej. Nie mamy powodów do wstydu, ale i ta serwowana w Carlo Menta na Zatybrzu była smaczna. Każdy, kto poszukuje jedzenia, mając ograniczony budżet, powinien przejść przez Most Garibaldiego obok Wyspy Tyberyjskiej właśnie w to miejsce.
Paweł

Bazylika Św. Bartłomieja na Wyspie Tyberyjskiej

Pod obeliskiem na Piazza Navona, w tle Fontanna Czterech Rzek
Cześć! A my dziś mamy pracującą sobotę, siedzimy w biurze, pijemy kawę i zastanawiamy się gdzie Dominika mieści swoje ubrania?!!! Na każdym zdjęciu inna kreacja:) i to wyprasowana! Czyżby sztuka pakowania? pozdrawiamy serdecznie! ps. zazdrościmy Wam takich przygód i widoków!
Iwona i Paulina:)))))
Jesteśmy jak Bear Grylls – my na pierwszym planie, a na drugim ekipa z żelazkiem i szafą na ubrania. Nie mówiąc już i przedłużaczu, który ciągniemy z Olecka 😉