Polska – jedyna przyjazna autostopowiczom?
Wieczorem w osławionym Slavonskim Brodzie kręci się po głowie niebezpieczna teza – jeżeli autostop, to tylko w Polsce.
Nie wypowiadamy jej zrazu otwarcie, dopiero po czasie dowiemy się, że kryzysowy dzień trochę zachwiał naszą pewnością. Po porannych ekspresowych czynnościach (wspomniana doba hotelowa, trwająca do dziesiątej) udaje nam się zebrać w sobie i… Dominika podnosząc plecak zastyga w zgiętej pozycji z grymasem bólu na twarzy. Znam tę przypadłość i nieco martwię się o dalsze jej skutki. Moja żona to dzielna kobieta i pozostaje nieugięta w kwestii spędzenia kolejnego noclegu w tym samym miejscu, na szczęście pozwala sobie ulżyć w ciężarze i po przepakowaniu części rzeczy powoli, z przystankami idziemy pod most na Sawie.
Tutaj ze zgrozą spostrzegam swoją lekkomyślność – przecież schody prowadzące na most musiały być zagrodzone siatką – w przeciwnym razie szlaban i chorwacka budka graniczna musiałaby być gdzieś nad rzeką. Znów mapa, plan „B”, ale i droga dłuższa – idziemy kawałek „na czuja”, ale widząc wysoki metalowy parkan ciągnący się wzdłuż dojazdówki do mostu wskazuje, że musimy obejść go jeszcze dalej.
Kiedy jest tak źle, że już gorzej być nie może, następuje odmiana. Czyżby to byl jeden z naszych momentów próby? Na początek lekko bawi nas konwersacja z panami, których zapytaliśmy o drogę. Widząc przedziwny traktor, doganiający nas z wolna, nie zastanawiam się długo i ruchem ręki wskazuję na pilną potrzebę rozmowy. Znajomość języka niemieckiego wydatnie w niej pomogła, bo jeden ze starszych mężczyzn pracował w „Reichu”. Kiedy obydwaj dynamicznie rozprawiali ze sobą, w którą stronę należy iść do przejścia granicznego, mieliśmy okazję przyjrzeć się przeciekawemu wehikułowi. Była to niewątpliwie samojezdna piła do drewna – coś na kształt małej piły tartacznej. Dymiło i huczało toto, ale wyraźnie udzieliła nam się ożywiona atmosfera niecodziennego spotkania i na chwilę zapomnieliśmy o problemach. W końcu – po osiągnięciu konsensusu przez „maszynistów” – doszliśmy do porozumienia, co do kierunku dalszego marszu. Maszyna parsknęła i odjechała, po czym wróciła w naszą stronę! 😀 Kolejne ruchy rękami i głośne wskazówki – okazuje się w sumie idziemy dobrze, ale zawsze dobrze się upewnić. Po chwili znów nie jesteśmy pewni, bo w plątaninie uliczek każda może być tą właściwą. Zatrzymujemy zawracający samochód, a spotkana Pani nie tylko podwozi nas dwa kilometry na granicę, ale jeszcze przy pożegnaniu wręcza nam paczkę miętusów!
To tchnęło w nas nową energię – przemaszerowaliśmy przez most, zapytaliśmy bośniackich pograniczników o możliwość łapania autostopu przy granicy i stanęliśmy we wskazanym przez nich miejscu – za najbliższym skrzyżowaniem. Po piętnastu minutach jesteśmy w środku ciężarówki! Chorwacki kierowca pomaga nam wrzucić na drugie piętro nasze plecaki, ale przy tej operacji pasek od aparatu zaczepia się o coś i cały sprzęt fotograficzny z wysokości kabiny upada na ziemię… Czas się nie zatrzymał i nie widzieliśmy tej sceny w zwolnionym tempie – nasz gospodarz zajmuje pas ruchu przy granicy, więc nie ma czasu na ceregiele. Szybko podnoszę futerał i dopiero w środku zaczynam się przyglądać się zniszczeniom. Jakimś sposobem z widocznych uszkodzeń jest tylko niewielkie wgniecenie na teleobiektywie. Pośpiesznie robię kilka zdjęć sprawdzając czy działa autofokus, stabilizacja obrazu, ale na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się być sprawne.
Dla chcącego nie ma rzeczy niemożliwych – nasz kierowca rozmawia tylko po chorwacku, ale nie przeszkadza nam to w dwugodzinnej konwersacji i wymianie pierwszych w naszej podróży spostrzeżeń odnośnie wojny i obecnej polityki. Mijamy zniszczone domy, nie odbudowane przez ponad dwadzieścia lat, dowiadujemy się, że politycy to „krokodile”, a z dawnej dobrze prosperującej Jugosławii pozostały tylko małe kraje samodzielnie zmagające się ze światem. Chorwacja ma jedynie turystykę, a Bośnia? Kilkunastokilometrowa linia brzegowa, brak portu i zniszczona infrastruktura stawiają braterski kraj w trudniejszej sytuacji ekonomicznej. Na pytanie o Bośniaków, Chorwat odpowiada z entuzjazmem – dobrzy i serdeczni ludzie, a w ich kraju można biwakować na dziko w każdym miejscu – nie tak, jak w jego ojczyźnie. W sympatycznej atmosferze i poczęstowani wodą z lodówki dojeżdżamy do Žepče. Tam nie czekamy dłużej niż pięć minut i z przesympatycznym Ajdinem jedziemy do Zenicy. Ten, aby móc lepiej się z nami komunikować zatrzymuje się nawet na stacji paliw i kupuje kartę na internet, który po chwili udostępnia Dominice. Przejazd upływa nam na pisaniu na translatorze i wcale udanego bośniacko-polskiego dialogu 🙂 Nasz kompan zaprasza nas nawet do siebie, jeżeli tylko kiedykolwiek będziemy przyjeżdżali do jego kraju.
Znów krótko czekamy na kolejnym postoju, a naszym towarzyszem na ostatnich kilometrach okazuje się również Ajdin, który jest przewodnikiem po… Bośniackich Piramidach. Chociaż hipotezy o dacie i celu powstania piramid zostały przez ogół naukowców poddane w wątpliwość, a pytani przez nas rodacy głównie reagowali patrząc z politowaniem, to co roku odkrycie z początku obecnego wieku gromadzi kilkadziesiąt tysięcy oglądających – badaczy, poszukiwaczy przygód, wolontariuszy i turystów. Z ekonomicznego punktu widzenia, dla kraju byłoby bardzo dobrym rozpropagowanie trzech zagadkowych szczytów. Czy jednak stawiane tezy są zgodne z rzeczywistością? Nie wiemy – nie udało nam się dotrzeć do miejscowości Visočica, leżącej zaledwie trzydzieści kilometrów od Sarajewa. Jadąc autostradą widzieliśmy jednak jeden z wierzchołków i przyznajemy, że ma on kształt ostrosłupa o podstawie kwadratu. Na weryfikację pozostałych wiadomości możliwe, że przyjdzie kiedyś czas. Może w XXIw. jest jeszcze miejsce na trochę nowości?
Ajdin szybko i bezpiecznie przywozi nas do stolicy i tłumaczy w jaki sposób dotrzeć do Ilidžy – miejscowości „przyklejonej” do Sarajewa. Wsiadamy w tramwaj i po raz pierwszy odczuwamy wyraźny oddech finansowy. Dwa bilety kosztują nieco ponad markę, czyli około dwa pięćdziesiąt 🙂 Po dłuższych poszukiwaniach znajdujemy mieszkanie i klucz do niego, schowany w skrzynce na listy. Po wejściu do środka jesteśmy zszokowani, że za sto złotych wynajęliśmy całe, dwupokojowe mieszkanie na dwa dni. Lokum było czyste, schludne i zadbane, świeża pościel, w pełni wyposażona nowa kuchnia i pralka (prania zrobiliśmy dwa!). Ze względu na obolałe plecy Dominiki nie wychodziliśmy nigdzie pierwszego dnia, a wieczór spędziliśmy bardzo zadowoleni, że nasze niewesołe przewidywania odnośnie bałkańskiego autostopu okazały się zupełnie nie trafione 🙂
Jeśli kogoś zainteresowały piramidy, to więcej informacji (w języku angielskim) znajdzie w linku poniżej:
Paweł