Niesławny Brod

/ 9 listopada, 2018/ Chorwacja/ 0 comments

Wczesny ranek jedenastego października AD 2018 zapowiada się chłodny, dlatego postanawiamy ulżyć plecom i na nogi zakładamy cięższe od sandałów trekkingowe buty, wdziewamy długie spodnie i bluzy. Efekt jest świetny – taszczymy mniejszy dobytek w plecakach.

Część planu wyzbycia się kun w ostatni dzień pobytu w Chorwacji zakłada jeszcze jeden miły epizod – drożdżówki z sosem wiśniowym (na samo wspomnienie mam odruch Pawłowa). Nie mamy już nic w tutejszej walucie – plan prosty i genialny zarazem 🙂 Kasujemy bilety i w pół godziny dojeżdżamy we wskazane przez Hitchwiki miejsce.

Z powyższego portalu autostopowego korzystamy raczej rzadko, ale tym razem podpieramy się wiedzą bardziej doświadczonych i jedziemy na wskazany przystanek z azymutem – Sarajewo. Chyba coś pomyliłem, bo z tramwaju wysiadamy przedwcześnie, a późniejszy kilkukilometrowy „spacer” pokazuje prawdę o ciężarze plecaków i pogodzie. Robi się coraz cieplej, a niesiemy coś więcej niż tylko powietrze. Dodatkowo po prostu nie chce nam się publicznie przebierać, a że już jesteśmy w pobliżu dużego centrum handlowego – trudno o niepubliczny teren. Ale co tam! Jest werwa, bo zdejmujemy plecaki, zjadamy drożdżówki (tylko dzięki Dominice dotarły z nami tak daleko!) i napisawszy nazwę naszego punktu docelowego (karton dostaliśmy w cukierni gratis) próbujemy łapać autostop!

Mija kwadrans. Nic się nie dzieje, oprócz zaskoczonego wzroku kierowców autobusów i nieznacznej dezaprobaty pozostałych. Grzeje. Mija drugi kwadrans. Przecież staliśmy w Polsce nawet 35 minut – pocieszamy się, że jeszcze nie jest najgorzej. Po kolejnym kwadransie postanawiamy zmienić miejsce i być jeszcze bliżej autostrady. Szybka analiza rozkładu jazdy, trasy, mapy i wspólnie dochodzimy do wniosku, że… nie mamy pieniędzy na bilety. A dokładniej – brak nam miejscowej waluty. Perfekcyjny plan nie zakładał przecież wariantu „B”. Dominika podejmuje się zadania zdobycia biletów w pobliskim centrum handlowym, a ja w tym czasie na przystanku obserwuję zaciętą walkę kawki z resztkami jedzenia oraz zmieniającą się kompanię pasażerów.

Wszystko jednak poszło gładko – żona wraca ze zdobyczą, autobus podjeżdża, wysiadamy na przystanku tuż przed początkiem autostrady, a po dotarciu na wypatrzone miejsce mamy małe zdziwienie – na świecie są jeszcze inni autostopowicze! No cóż, godzimy się z tym faktem, bo miejsce przecież jest (a jakże)… perfekcyjne! Wygodna do zatrzymania zatoczka, wszystkie drogi dojazdowe są skierowane na autostradę, sygnalizacja świetlna spowalniajaca pojazdy – jest wszystko czego potrzebujemy 🙂 Na pewno? Szybko nasz entuzjazm osiąga poziom, jaki ma człowiek po wynurzeniu się z wody, kiedy chwilę wcześniej nieco przecenił swoje umiejętności nurkowe. Lekko zabrakło nam tlenu, dowiedzawszy się, iż rosyjsko-holenderska para czeka na okazję już dwie godziny. Grzeje… Cóż robić – nie dość, że miejsce okazuje się słabe, to jeszcze zwyczajowo nie mamy prawa łapać pierwsi. Po chwili spotkani autostopowicze decydują się przejść parędziesiąt metrów w kierunku wcześniejszej zatoczki, a my stajemy przy światłach. Efekt? Żaden. Ktoś zatrzymuje się przy nich. Odjeżdża bez zabrania pasażerów, a grzeje. A my ubrani „na długo”.

Kiedy nasi poprzednicy przesuwając się w stronę stacji paliw (zagadnięcie kierowcy bezpośrednio często jest polecaną opcją), zwalniają nam miejsce, od razu z tego korzystamy – jest tam fragment upragnionego cienia za wielkim banerem reklamującym coś niezwykle ważnego i nie mniej potrzebnego w życiu każdego Chorwata. Trochę umila to końcówkę czterogodzinnego oczekiwania, bo po takim czasie udaje nam się w końcu przekonać kogoś do nas. Samochód jest mały, a w środku trzy osoby, ale dla ofiarnych serc nie ma rzeczy niemożliwych, więc w przemiłym towarzystwie jedziemy i gawędzimy z młodymi pracownikami pobliskiego szpitala. Po chwili okazuje się, że wspólnie podjedziemy nie dalej niż pięćdziesiąt kilometrów, ale dostajemy cenne wskazówki jak najlepiej pociągiem dotrzeć do Slavonskiego Brodu – miasta leżącego przy granicy z Bośnią. Zmęczeni nie planujemy dalej czekać na okazję, po niedługim oczekiwaniu siedzimy wygodnie w pociągu i przez okna obserwujemy szybko zapadający zmrok. Pozostaje nam jeszcze zadbać o kolację i nocleg.

W międzyczasie trwają poszukiwania pensjonatów, pokoi gościnnych, kempingów i wszelkiej innej maści tanich noclegowni 🙂 Efektem ożywionych rozmów są apartamenty z widokiem na rzekę Sawę. Jak na dość drogą Chorwację, cena 25€ za apartament z ładnym widokiem, nie wydała nam się niemożliwe wysoka. Poza tym to dobry punkt do jutrzejszego pieszego przekraczania granicy – będziemy spali nieopodal mostu łączącego obydwa kraje. Po ciemku, z zakupami, doczłapaliśmy się do naszego pensjonatu, w którym najwyraźniej skończył się sezon! Jest dzwonek. Uff. Zmęczony kobiecy głos obiecuje objawić się w recepcji na dole w postaci starszej pani. Wspomniana chyba widzi, że jesteśmy zmęczeni i nie będziemy już szukali innych miejsc. Na kartce zostaje nam zapisana (Pani nie chce się dogadać po angielsku, niemiecku, francusku i słowiańsku) wyższa kwota niż obiecywał serwis internetowy, a po naszej zgodzie na tę, nabita na kasę zostaje – jeszcze wyższa. No bo jeszcze podatek! Ech. Nie chce nam się wykłócać o pojedyncze „eury”, ale trzeba wspomnieć, że nocleg spędzamy w maleńkim pokoiku z widokiem na podwórko (pod warunkiem doskoczenia do okienka pod sufitem), przygotowanym do goszczenia jednej osoby (brakujące wyposażenie udaje nam się skompletować po upomnieniu się o nie). Z dostępu do kuchni jest tylko kamienny grill na zewnątrz, a na dobicie jeszcze fakt, że pokój mamy opuścić do 10! To wszystko za jedyne 30€ 😀

Po jako takim rozgoszczeniu się w suterence, humory nam jednak dopisują. Sami się dziwimy, ale najwyraźniej w podróży pękają w nas kolejne przyzwyczajenia, a teraz po prostu cieszymy się z faktu znalezienia noclegu. Wesołości dopełnia fakt gotowania na podłodze fasolki po bretońsku. Nasza turystyczna kuchenka i zestaw garnków sprawdzają się znakomicie – zajmują dokładnie całe pozostałe miejsce obok łóżka. Fakt, może dodałem do potrawy jedną papryczkę za dużo (uważajcie na peperoncino ze sklepu nad Gardą!), a cały duży kefir wypiliśmy pół godziny wcześniej, ale wszystko nam bardzo smakowało. I jeszcze była nawet ciepła woda 🙂

Paweł

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*