Zip Line i ryby prosto z gór
Ostatni planowany dzień w Budvie zapragnęliśmy spędzić ponad poziomem morza. Z uzyskanych informacji wynikało, że nie ma w okolicy ciekawych ścieżek górskich, więc po szybkich oględzinach mapy, sami sobie wyznaczyliśmy kierunek. Znów nad naszymi głowami królowało słońce, mocno podnosząc temperaturę otoczenia.
Do pierwszego punktu wędrówki dotarliśmy dość szybko. Obeszliśmy dziedziniec i kawałek ogrodu należący do tutejszego monastyru, zajrzeliśmy do wnętrza świątyni i byliśmy gotowi ruszać dalej. Amatorsko wykonany drogowskaz zapraszał na dwa spacery, wybraliśmy krótszą opcję. Po niespełna kilometrze nie znaleźliśmy możliwości kontynuowania wycieczki, a że mieliśmy niedosyt pejzaży i wysiłku fizycznego, to ruszyliśmy na alternatywny szlak. Tutaj po kilku minutach trafiliśmy na tabliczkę „Zip Line” i odległość podaną w kilometrach. Ruszyliśmy ochoczo, wierząc, że nogi zaniosą nas w tajemnicze miejsce. Wraz z kontynuacją zdobywania kolejnych wysokości, na naszym koncie odnotowywaliśmy co raz większą ilość enigmatycznych drogowskazów. Część z nich wyglądała jak pierwszy znak, na kilku była nazwa, jak się domyśliśmy restauracji lub pensjonatu, a na innych widniał symbol ryby. Nie bardzo wiedząc, czego się spodziewać na końcu, cieszyliśmy oczy krajobrazem. Piękna, pusta droga wijąca się między szczytami inspirowała do robienia częstych postojów na zdjęcia. Czas upływał w przyjemych okolicznościach, jednak nie odwróciło to naszej uwagi od głodu. Przystanek na kanapki zregenerował siły i zdecydowaliśmy się kontynuować zagadkową trasę. Paweł śmiał się, że pewnie to niedźwiedź organizuje sobie obiad i to on jest autorem tabliczek kierujących turystów na „ZIP LINE”. Mimo to, postanowiliśmy zaryzykować 😉
Przez cały spacer towarzyszyły nam występujące w ogromnych ilościach drzewa z czerwieniejącymi granatami, od których aż uginały się gałęzie. W końcu skusiliśmy się, aby spróbować owoców. Smakowały wyśmienicie! Krok za krokiem i sto metrów po stwierdzeniu Pawła „może już wracajmy?” dotarliśmy do drewnianej budki, od której aż do kolejnego zbocza rozpięta była lina.
To było miejsce, do którego prowadziły znaki po drodze. Niestety, byliśmy po sezonie i tyrolka już nie działała, ale zdobyliśmy się jeszcze na odrobinę wysiłku, aby dotrzeć na jej drugi koniec. Tu zastała nas ciekawostka, która z każdą minutą co raz bardziej nam się podobała. Trafiliśmy do restauracji utrzymanej w przytulnym, wiejskim klimacie. Przed wejściem minęliśmy budę, przy której baraszkowały urocze, popiskujące, puchate kulki, zobaczyliśmy klatki z królikami, a docierające do nas dźwięki świadczyły, że czeka na nas jeszcze kilka psów, osioł i gęsi. Dalej naszym oczom ukazała się kamienna rynna, w której płynęła świeża, górska woda. Na końcu tego akweduktu zbudowano basen, który wypełniony był po brzegi, a nadmiar wody przelewał się do stawu hodowlanego. Tym samym rozwiązana została ostatnia niewiadoma, czyli skąd z górach wzięły się świeże ryby. Zanim zamówiliśmy kawę, właściciel miejsca zaprosił nas jeszcze na krótki spacer wgłąb góry, wzdłuż strumienia. Po kilkudziesięciu metrach zobaczyliśmy ukryty w zagłębieniu wodospad uchodzący do stawu, a dalej woda poprowadzona była kamienną rynną, którą widzieliśmy wcześniej.
Kawałek skały obok zbiornika został zagospodarowany jako taras kawowy ze stolikiem i krzesełkami. Naszą uwagę przykuł jeszcze taki element:
którego znaczenie chyba dla każdego jest zrozumiałe 😉 Po długiej chwili na zachwyt, wróciliśmy do stolika, gdzie zamówiliśmy kawę i pyszne ciasto. Od właściciela dowiedzieliśmy się, że miejsce powstało w ciągu siedmiu lat, ale nadal jest rozbudowywane, a władze Budvy zadbały o doprowadzenie tam drogi asfaltowej. Kolejny dowód na to, że marzenia się spełniają!
Zmęczeni, ale bardzo zadowoleni z wycieczki w nieznane, po powrocie do apartamentu zabraliśmy się znów za pakowanie dobytku i przygotowanie do dalszej drogi.
Kolejnego dnia chcieliśmy pokonać jak największy dystans w kierunku Chorwacji. Zgodnie z moim podejściem do łapania autostopu chciałam wyjść poza miasto. Oczywiście okazało się, że jest to dobrych kilka kilometrów, a z nieba żar leje się strumieniami. Wyjątkowo umęczeni, w końcu znaleźliśmy dogodne miejsce. Po pół godzinie wątpliśmy, że nam się uda, ale po kolejnych kilkunastu minutach już siedzieliśmy w samochodzie, którym pokonaliśmy drogę do Kotoru. Podwózka bardzo nam pasowała, ponieważ chcieliśmy zobaczyć to miasto. Stare, kamienne mury i tym razem okazały się zadbane, a w centrum zastaliśmy tłumy turystów. Przedzieranie się z plecakiem przez ludzką masę nie należy do przyjemnych, szybko więc uciekliśmy szukać kolejnej podwózki. Znów kilka kilometrów pieszo i zobaczyliśmy dogodne pobocze. Niestety, stały tam już dwie inne osoby. Trzymając się zasad, zajęliśmy ostatnią pozycję, a tuż za nami… stał patrol policji. Nie mając innego wyjścia, wystawiliśmy kciuki. Najszybciej z całej gromady i mimo błyskajacych niebieskich świateł, po kilku minutach już siedzieliśmy w samochodzie. Co prawda dojechaliśmy tylko kilka kilometrów za miasto, ale za to w dogodniejsze miejsce. Tu znów napotkaliśmy na inne osoby czekające na poboczu. I tym razem jako pierwsi załapaliśmy się na pokład. Z nowym kierowcą dojechaliśmy do promu, a do Herceg Novi z jego kolegą – pasażerem, po którego przyjechała siostra. Znaleźliśmy się w ten sposób blisko granicy, ale to są podobno najtrudniejsze do przebycia fragmenty. Zachęceni dotychczasowym powodzeniem liczyliśmy na nie nadal. Kilkanaście minut oczekiwania przywołało do nas taksówkarza. Także tym razem usłyszeliśmy, że tu na pewno nikt się nie zatrzyma, ale on za określoną kwotę nas podrzuci. Jak zwykle odmówiliśmy i po dziesięciu minutach zatrzymał się przy nas inny samochód. Kierowca spytany, czy jedzie do granicy, potwierdził, więc zabraliśmy się. Po pięciu minutach kierowca spojrzał na nas i powiedział „dziesięć euro”. My zaprostowaliśmy, o płaceniu nie było mowy. Atmosfera zaczęła się zagęszczać, pan co raz bardziej podniesionym głosem przy wtórze dynamicznych gestów zaznaczał, że paliwo jest drogie i podawał inne, tym podobne argumenty. My nieugięcie trwaliśmy przy wersji, że o nie taka była umowa i najwyżej wysiądziemy. Cena zeszła do pięciu euro i wraz z tą „promocją” padło stwierdzenie, że mężczyzna nas nie rozumie i „tylko srbski”… Pamiętacie to zdanie? Uznaliśmy, że chyba jest uniwersalne i jeśli kiedyś czegoś nie będziemy potrafili przetłumaczyć to powiemy „tylko srbski” i sprawa będzie załatwiona 😉 Ostatecznie dojechaliśmy do bramek, zapłaciliśmy pięć euro, kierowca przypomniał sobie trochę więcej międzynarodowych słów i bez żalu rozstaliśmy się.
Przeszliśmy kontrolę i znaleźliśmy się po stronie chorwackiej. Przez ludzi czekających na granicy zostaliśmy odprowadzeni pełnym niedowierzania wzrokiem. Ciemność szybko zapadała, ale nie mogliśmy „na dziko” rozbijać namiotu sto metrów od punktu kontrolnego! Znów spotkaliśmy się z pomocną dłonią, para Niemców ulokowała nas w swoim camperze i podwiozła dziesięć kilometrów. Uznaliśmy, że w ostateczności rozbijemy namiot przy stacji paliw. Nie tracąc na ostatek sił, wystawiliśmy jeszcze raz kciuki. Mijały nas nieliczne samochody, bez powodzenia dla nas. Nagle jeden, dwadzieścia metrów dalej zjechał, zawrócił i… zaproponował podwózkę. Młoda, rezolutna dziewczyna wytłumaczyła, że jedzie na wesele koleżanki, blisko Dubrovnika i może nas podrzucić na przystanek, z którego miejskim autobusem dostaniemy się do centrum. Wysiedliśmy w umówionym punkcie i faktycznie, według rozkładu jazdy, niedługo miał podjechać transport. Po chwili oczekiwania poznaliśmy anglika, po rozmawialiśmy chwilę i w tym czasie w głowach zmienił nam się plan. Przeszliśmy na drugą stronę jezdni, gdzie nawigacja wskazywała pole namiotowe. Kemping nadal działał, cena była satysfakcjonująca, więc uznaliśmy, że wystarczy nam wrażeń i tu spędzimy noc.
Dominika