Z Chorwacji do Chorwacji

/ 8 stycznia, 2019/ Chorwacja/ 0 comments

Na campingu, prócz naszego, rozbity był jeszcze jeden, nieduży namiot. Szybko zapoznaliśmy z jego właścicielem. Teijo okazał się bardzo sympatycznym Finem, który od miesiąca zwiedzał Bałkany. Sporo dowiedzieliśmy się o odwiedzonych przez niego miejscach, a także o jego kraju. Mamy nadzieję, że dotrzemy kiedyś do pięknych, skandynawskich lasów, licznie poprzecinanych rzekami. Już po ciemku wspólnie zjedliśmy ciepłą kolację i położyliśmy się spać.

Kolejnego dnia przeznaczyliśmy jedynie kilka godzin na obejrzenie stolicy Dalmacji. Po dotarciu do centrum trafiliśmy na festiwal jedzenia. Żałowaliśmy, że nie wiedzieliśmy o nim wcześniej, ponieważ stanowiska z wyszukanym jedzeniem wystawiali wszyscy restauratorzy i hotelarze z okolicy. Talerzyk kosztował 5 euro od osoby i można było bez ograniczeń wypełniać go kolejnymi smakołykami. Degustatorów było na tyle dużo, że manewrowanie z plecakiem było nie lada wyzwaniem, więc i przedarcie się do stołu byłoby niemożliwe. Aby nie torturować się apetycznymi zapachami, skróciliśmy wycieczkę do minimum. Obeszliśmy stare miasto podziwiając dawną, nadmorską potęgę. Monumentalne budowle z jasnego kamienia ciągną się wzdłuż wąskich, zacienionych uliczek. Przedarliśmy się przez centrum aż do portu, aby zorientować się w możliwościach przepłynięcia na północ. Okazało się, że po sezonie opcja trafia się raz na kilka dni, więc musieliśmy znów spróbować szczęścia autostopowego.

Na mapie znaleźliśmy punkt, który dawał największe nadzieje na złapanie samochodu w oczekiwanym kierunku. Musieliśmy wyjechać poza miasto, przejść spory kawałek mostem i tuż za nim chcieliśmy ustawić się z kciukami. Pogoda tym razem nam nie sprzyjała, padający poziomo deszcz na przemian z silnym wiatrem towarzyszyły nam przez cały dzień. Zmęczeni dotarliśmy w wyznaczone miejsce i zastaliśmy tam naklejki „Hitchwiki”. Mieliśmy nadzieję, że to dobry znak, więc z nowym entuzjazem podeszliśmy do zadania.

Po dwudziestu minutach zapał opadł, ale zobaczyliśmy, że w naszą stronę idzie znajomy z campingu. Chwilę porozmawialiśmy i znów każdy z nas poszedł z swoją stronę. Tzn. my zostaliśmy na naszej pozycji 😉 Kolejne dwadzieścia minut oczekiwania poddało w wątpliwość rady oferowane przez stronę internetową. Czas dalej płynął, a my traciliśmy zaangażowanie. Półtorej godziny minęło, zanim zatrzymał się przy nas samochód. W porównaniu z doświadczeniem spod Zagrzebia, to i tak był dobry wynik, tym bardziej, że tym razem mieliśmy możliwość przemieścić się ponad sto kilometrów wzdłuż wybrzeża.

Oferująca nam przejazd para okazała się być – kierowca – obywatelstwa francuskiego, a jego żona – obywatelstwa niemieckiego, co na granicy stworzyło ciekawą sytuację przy okazywaniu paszportów. Na szczęście żadnemu z pograniczników trzy różne narodowości na pokładzie nie wydały się podejrzane, więc bez problemów zostaliśmy wpuszczeni na przebycie 30km po terytorium Bośni i Hercegowiny, a następnie wypuszczeni z niej spowrotem do Chorwacji (Chorwacja jest podzielona na dwie części przez wydzielenie dla Bośni i Hercegowiny fragmentu wybrzeża z miejscowością Neum, niestety zbyt małego, by mógł wpłynąć na ich rozwój).

Prowadząc ożywione rozmowy w kilku językach na raz, nawet nie spostrzegliśmy się, jak dotarliśmy do celu, czyli miasteczka Gradac. Na pożegnanie jeszcze zostaliśmy obdarowani pysznymi, soczystymi i wyjątkowo słodkimi mandarynkami. Szybka analiza mapy pokazała nam, że do najbliższego campingu mamy kilka kilometrów. W Gradacu na każdym rogu były pokoje do wynajęcia, ale w ramach oszczędności zdecydowaliśmy się na wieczorny spacer do Podacy. Po godzinnym marszu, nieco zmęczeni dotarliśmy do tabliczki kierującej nas pod ostrym kątem w dół drogi. Trochę niepewni ruszyliśmy w tę stronę, mając nadzieję, że jest właściwa i nie będziemy musieli za chwilę nią wracać, tym razem pod górę.

Przy naszej drodze wkrótce wyłonił się niewielki dom i kamieniste parkingi na kilku poziomach stromego zbocza. Zapukaliśmy do drzwi, za którymi widoczne było światło. Odpowiedział nam jedynie tupot psich łap. Druga i trzecia próba nie przyniosły większego efektu. Mając w pamięci opowieść Toniego o wysokości kary za nieuregulowanie opłaty za pobyt na kempingu, nie chcieliśmy bez odpowiedniego kwitu rozstawać namiotu. Wokół nie widać było żywej duszy, zostawiliśmy więc plecaki pod moją opieką, a Paweł ruszył na poszukiwania. Bez powodzenia, pół godziny później nadal nie wiedzieliśmy, co począć. Jeszcze kilka minut minęło i zobaczyliśmy toczący się w naszą stronę samochód. Przejechał obok miejsca, w którym staliśmy i zatrzymał się w dole. Paweł podszedł do kierowcy i okazało się, że ten zna właścicieli miejsca i opiekuje się nim pod ich nieobecność. Uffff, mogliśmy legalnie spędzić noc! Chcąc uregulować rachunek spytaliśmy o cenę i została nam przedstawiona wyższa kwota niż na stronie internetowej. Zaprotestowaliśmy i ostatecznie za 10 euro zostaliśmy gośćmi pola „namiotowego”. Po obejrzeniu dostępnych kwater nie wiedzieliśmy, gdzie i jak rozbić naszą mała „dwójkę”, ponieważ kemping był przygotowany raczej pod kampery – wyłożony był drobnym żwirem, ze względu na brak możliwości wbicia jakiegokolwiek śledzia, Paweł postanowił nas zabezpieczyć konstrukcją z kamieni powiązanych 10-metrowym odcinkiem paracordu, który dostaliśmy na pożegnanie od Stone Hunters z Olecka. Doskonale sprawdziło się to w stabilizacji namiotu i dzięki temu do rana nie zwiało nas do morza.

Na kolację przygotowaliśmy sobie w toalecie – jedynym bezwietrznym miejscu – liofilizaty, a rano kanapki. W jedzeniu przeszkadzały nam dwa, niezwykle natrętne koty, których w żaden sposób nie dało się wyjąć z naszych prowizorycznych talerzy. Przy składaniu namiotu również nie chciały nas opuścić i fascynowała je wizja podróży w plecaku. Na szczęście ostatecznie udało nam się nie dołożyć dodatkowych kilogramów do bagażu i we właściwej masie ruszyliśmy w dalszą drogę.

Dominika

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*