Nieoczekiwanie wśród Jezior Plitwickich
Po porannych zmaganiach z kotami wychodzimy łapać stopa. Mimo ponad godzinnego oczekiwania na okazję w Dubrovniku, jesteśmy nieco bardziej przekonani do możliwości przemieszczania się po Chorwacji tym środkiem transportu. Noc była bardzo wietrzna i obudził nas taki sam dzień. Niemniej słońce świeci intensywnie i zaciera wrażenia nieco męczącego snu. Stajemy w zatoczce autobusowej, ale na zakręcie. To może nie jest najlepsze miejsce, ale Zagrzeb pokazał, że takich po prostu nie ma. Potwierdza się to już po niespełna trzydziestu minutach, kiedy kierowca zabiera nas na pokład małego samochodu tłumacząc, że staliśmy w fatalnym punkcie i nikt stąd by nas nie wziął 😀
Nasz nowy znajomy jedzie do Makarskiej, więc przejedziemy wspólnie więcej niż rzut beretem. Podczas podróży w trakcie rozmowy okazuje się jednak, że jego celem jest dotarcie do Splitu. Ależ szczęśliwy traf! Kiedy w pośpiechu wysiadamy na przedmieściach, Dominika zostawia w samochodzie swoje ulubione drewniane okulary przeciwsłoneczne. Niestety nie zorientowaliśmy się od razu – okazuje się to dopiero po zjedzeniu cevapi w barze przy stacji paliw, ale endorfiny po posiłku nieco przytłumiły żal spowodowany stratą.
Ponieważ położenie stacji, przy której jedliśmy, nie było ustawione w interesującą nas stronę, musieliśmy przedreptać kilkaset metrów, aby znaleźć się na innej wylotówce. Na tankszteli jest inna taktyka niż na drodze – podchodząc do kierowców zawzięcie prosimy o wzięcie. Idzie gładko i już mkniemy w stronę autostrady, bo „tylko tyle” może nam zaoferować nasz dobrodziej. Jest super! Stajemy sto metrów przed bramkami na autostradę w stronę Zadaru. Przed chwilą, na tablicy informującej o dopuszczalnych prędkościach, widzieliśmy – znany już z Włoch – dopisek na białym tle „no autostop”. Na domiar złego vis a vis nas staje policja! Skonsternowani nie wiemy czy próbować „na bezczelnego” czy opcja „przepraszam, ale nie umiem czytać” będzie lepszą. Wciąż nie pasuje nam tylko napis „Duane” na drzwiach samochodu z niebieskimi kogutami na dachu. Skądś znamy podobne słowo… Bingo! To celnicy! W momencie wyciągnięcia przez nas ręki zatrzymuje się samochód z dwoma młodymi Szwajcarkami, które ochoczo dają nadzieję autostopowiczom spotkanym podczas swojego urlopu. Letitia i Celine są nauczycielkami i korzystają ze swoich „ziemniaczanych ferii”, które kojarzę jeszcze z czasów wymiany studenckiej w Niemczech.
Znów okazuje się, że tylko elastyczność może nas uratować i decydujemy się jechać z dziewczynami aż do Jezior Plitwickich. Nasz kemping jest tylko kilka kilometrów od ich miejsca docelowego. Podczas jazdy samochodem, co chwilę doświadczamy bardzo mocnych bocznych podmuchów wiatru. Nad Welebitem widać front, który rozciąga się dokładnie nad wierzchołkami, tworząc groźne wrażenie nadciągającego zlodowacenia.
Nawigacja pokazuje również przedziwną ostrą serpentynę na autostradzie przez wjazdem w długi tunel Sveti Rok. Co prawda wieje bardzo mocno, ale wskaźnik temperatury, mimo nadchodzącego wieczoru, pokazuje powyżej 25’C. Wyobraźcie sobie nasz szok, kiedy po drugiej stronie góry, ten sam termometr zmierzył tylko 8’C! Czeka nas chłodna noc w namiocie. Na szczęście nie będzie tylko chłodu – zaczęło mżyć… Nie popsuło nam to jednak szampańskich nastrojów, spowodowanych rekordowym tempem pokonywania następnych kilometrów w Chorwacji. W mokry zmrok opuszczamy suchy wehikuł i po zapłaceniu myta kierujemy się na wielkie pole namiotowe.
Kolację szykujemy w niewielkim przedsionku namiotu, odpinając tymczasowo kilka zatrzasków, aby móc gotować w izolacji od deszczu. Znów w takich warunkach bezsprzeczny prymat wiodą nasze weselne „liofy”, którymi hojnie nas obdarowano. Śpiwory i maty pod plecami dają bardzo duży komfort termiczny, a przed snem nasza jamka szczelnie zapełnia się napompowanymi „puchaczami”. Poranek jest miły, zza licznych chmur coraz częściej wychodzi słońce, usuwające lepką wilgoć z naszego lokum. Śniadanie jemy przy drewnianym, wilgotnym stole, po czym udajemy się w stronę naszej kolejnej stacji – Karlovaca.
Paweł