Ekspresem do Bergamo
Po wyjściu poza bramę pola namiotowego nie musieliśmy szukać sprzyjającego pobocza, ponieważ właśnie na takim się znajdowaliśmy. Na horyzoncie nie widzieliśmy wielu samochodów, ale – nie ma reguły – szybko udało nam się znaleźć w przyjaznym samochodzie.
Tym razem naszym kierowcą był emerytowany policjant. Opowiedział nam o swoim życiu i rodzinie, a na koniec wysadził w miejscowości Karlowac. Błyskawicznie pokonany dystans dał nam nadzieję na więcej. Po wycieczce do sklepu i uzupełnieniu braków w żołądkach zaczęliśmy naradzać się, dokąd jechać dalej. Paweł proponował wrócić do Zagrzebia, mnie kusił kierunek do Słowenii. Ponieważ nasz znajomy gospodarz ze stolicy, u którego zatrzymaliśmy się ostatnim razem, odpowiedział, że ma już gości i nie może nas przenocować, postanowiliśmy więc pojechać na północ. Po dotarciu na upatrzony punkt zdziwiła nas uliczka wyglądająca jak osiedlowa. Niestety, trasy na naszej nawigacji, bez względu na typ i szerokość wyglądają tak samo – stąd nasze niedopatrzenie. Zwątpiliśmy, że ktokolwiek będzie jechał tędy do Słowenii. Daliśmy sobie godzinę na łapanie stopa w tej lokalizaji. Po 50 minutach zaczęliśmy przygotowywać się do zmiany miejsca postoju i kierunku podróży, jednak do Zagrzebia. Szczęśliwie, zanim opuściliśmy pobocze, zatrzymała się przy nas laweta. Nieco zaskoczeni spytaliśmy, czy możemy wspólnie dojechać do granicy. Odpowiedź była twierdząca, a nasze plecaki zajęły miejsce na naczepie. Kierowca dość niefrasobliwie potraktował nasz bagaż i uznał, że nie ma sensu go przypinać. Po kilku kilometrach nakłoniliśmy go do zmiany zdania i pasy transportowe oplotły nasze pakunki. W trakcie rozmowy okazało się, że pan jedzie jeszcze za Lubljanę, którą wyznaczyliśmy sobie za ostatni punkt tego dnia. Dogadaliśmy się co do miejsca „zrzutu” i sprawnie osiągnęliśmy stację paliw w stolicy. Droga pokazała, że słuszna była decyzja o przypięciu naszego dobytku, ponieważ prędkość, wyboje na drodze i liczne zakręty nie sprzyjały utrzymywaniu się przedmiotów na stałym miejscu. Dodatkowo, na granicy celnik podejrzliwie patrzył na polskie paszporty na pokładzie chorwackiej lawety i dodatkowo czarne worki dopięte zamiast samochodu. Sympatyczny kierowca stanął na wysokości zadania i zapewnił urzędnika o legalności naszych poczynań.
Lublanę osiągnęliśmy jeszcze za dnia, więc Paweł uznał „Super! To próbujemy jechać dalej!”. Ja upierałam się przy noclegu w stolicy, ale internet nie oferował żadnej korzystnej opcji. Zagadywani kierowcy polskich i zagranicznych ciężarówek odmawiali współpracy tłumacząc, że mogą zabrać tylko jedną osobę. Nadzieję na powodzenie osłabili w nas również Węgrzy, którzy jak się okazało również chcieli dotrzeć na Gibraltar. Na tej stacji paliw spędzili… dwie doby próbując łapać stopa (bez powodzenia) i nocując w pobliskich krzakach. Po pół godzinie Paweł nawiązał kontakt z Włochem, który wahał się, czy nas zabrać. Ostatecznie niestety odmówił. Wytłumaczył, że żona mu zabroniła twierdząc, że to niebezpieczne. Szkoda, jechał do Bergamo, od którego jest „rzut beretem” do Turynu. Kilkanaście minut później minął nas kolejny samochód na blachach z Italii. Ten nawet nie zatrzymał się przy dystrybutorze. Pół minuty później podjechał „na wstecznym”, by zatankować. Paweł wykorzystał okazję i zagadał. Dowiedział się, że to najgorszy dzień w życiu tego kierowcy i nie ma za bardzo chęci na towarzystwo na kolejne kilkaset kilometrów. O dziwo, po chwili zmienił zdanie i zaprosił nas do środka. Tak oto poznaliśmy szalonego Roberto 🙂
Pierwszym i jedynym postawionym nam warunkiem była „wysiadka” w miejscu, do którego konkretnie zamierzał, czyli w miasteczku niedaleko za Bergamo. Przystaliśmy na to, w końcu taka okazja nie trafia się często! Włoch wykazywał iście włoski temperament. Podczas, gdy Paweł prowadził co raz bardziej ożywione rozmowy, ja starałam się znaleźć nocleg. Moje zadanie okazało się dosyć trudne, ponieważ wszystkie miejsca w zasięgu naszych portfeli wydawały się już być zajęte, a transport publiczny o tej godzinie już nie funkcjonował. Ostatecznie udało się znaleźć pokój na jednym z serwisów internetowych, a możliwościami dotarcia na niego postanowiliśmy pomartwić się na miejscu.
Zły humor naszego kierowcy na szczęście został na terytorium Słowenii, a kolejne opowieści wywoływały co raz więcej wesołości. Mnogość wspominanych historii z jego przeszłości wystarczyłaby na co najmniej kilka osób 😉 Nawet mieliśmy okazję wspólnie zjeść kolację, na jednej z przydrożnych stacji paliw. Danie typu fast-food z restauracji powszechnie znanej sieci uratowało nasze żołądki, ale trochę nadszarpnęło kieszeń – to był chyba najdroższy wrap w naszym życiu 😉 Spotkała nas tu również zabawna scena. W toaletach natknęliśmy się na grupę młodzieży, która w umywalkach odbywała kąpiel od stóp do głów, aż po same końce włosów 😉 Dowiedzieliśmy się, że są to Polacy w trakcie intensywnej wycieczki objazdowej po Europie. Ze względu na nocny przejazd nie mieli okazji skorzystać z pryszniców i właśnie nadrabiali braki w higienie.
Przyszło nam w końcu wysiadać i ze zdumieniem oraz nieskrywaną radością zorientowaliśmy się, że Roberto nas podwiózł jednak pod dworzec główny w Bergamo. Stąd mieliśmy tylko dwadzieścia minut pieszo do miejsca noclegowego! Serdecznie podziękowaliśmy naszemu kierowcy, wymieniliśmy się kontaktami. Włoch jeszcze tej nocy musiał… spędzić kilka godzin w pracy. Przed nami roztaczała się bardziej optymistyczna przyszłość – ciepłe łóżko i kilka godzin wypoczynku.
Sprawnie dotarliśmy pod podane drzwi, mieszczące się w klimatycznej wąskiej brukowanej uliczce. Gospodarz, mimo późnej pory (wybiła już północ), czekał, by nas powitać i omówić panujące w mieszkaniu zasady. Trochę zaskoczył nas zakaz korzystania z kuchenki gazowej z wyjątkiem gotowania wody na herbatę, ale na jeden nocleg nie potrzebowaliśmy niczego więcej. Ponadto Cristian pozwolił nam zostawić nazajutrz spakowane plecaki w przedpokoju na czas zwiedzania centrum.
Rano założyliśmy długie spodnie, buty trekkingowe, a przezorny Paweł wziął nawet ze sobą sweter z alpaki, ponieważ przywitał nas chłodny i pochmurny poranek. Przynajmniej taki się wydawał, do momentu opuszczenia kamienicy. Na zewnątrz okazało się, że budynek stoi w zacionym miejscu i ma grube, kamienne mury. Już po pokonaniu pierwszych pięciu metrów odczuliśmy, jak duży popełniliśmy błąd. Ze względu na oszczędność czasu zdecydowaliśmy się jednak pozostać w tych strojach i ruszyliśmy na historyczne wzgórze.
Po drodze udało nam się znaleźć pocztę – chcieliśmy podjąć jeszcze jedną próbę odesłania Marcie tabletu, który jechał z nami od Mostaru. Trafiliśmy na przesympatyczne urzędniczki, które krok po kroku pomogły nam nadać przesyłkę. Znalazły odpowiednie opakowanie i zabezpieczyły sprzęt przed uszkodzeniem. Na formularzach opisały przesyłkę w sposób nie wzbudzający podejrzeń u celników. Całość zakończyła się sukcesem i po kilku dniach otrzymaliśmy informację, że tablet bezpiecznie dotarł do właścicielki 🙂
Na szczyt mieszczący stare miasto można dostać się na różne sposoby – samochodem, kolejką funicular lub na piechotę, po ukrytych w zieleni schodach. Zdecydowaliśmy się na opcję numer trzy, a odrobina cienia dała nam wytchnienie w panującym upale. Najpierw dotarliśmy na plac Vecchia – miejsce rzymskiego forum romanum. W centralnym punkcie stoi działająca do dziś fontanna. Za nią mogliśmy podziwiać bryłę jednego z najstarszych, włoskich ratuszy. Obok niego obejrzeć można Palazzo della Ragione z końca XII wieku, a także biały, neoklasyczny Palazzo Nuovo mieszczący jedną z istotniejszych, włoskich bibliotek publicznych – Angelo Mai. Dalej minęliśmy najwyższy obiekt w mieście – 52 metrową wieżę Campaone zbudowaną na przełomie XI i XII wieku.
Tym samym znaleźliśmy się na placu Duomo, przed Katedrą Świętego Aleksandra. Świątynia udostępniona jest dla zwiedzających, skorzystaliśmy więc z okazji. Po wejściu do środka wpadliśmy w niemałe zaskoczenie, ponieważ na myśl przywiodła Muzea Watykańskie. Całość skąpana w bieli i złocie urzekła nas misternością zdobień i dbałością o detale. Dodatkowo na ścianach wisiały liczne arrasy.
Po raz pierwszy widzieliśmy „dywany na ścianach” w otoczeniu innym, niż sala muzealna i muszę przyznać, że tu nabrały o wiele większej atrakcyjności, tworząc spójną całość z wysokim i przestronnym wnętrzem kościoła. Po opuszczeniu Katedry skierowaliśmy się na ostatni punkt zwiedzania, czyli Bramę Świętego Jakuba. Jest to jedyna miejska brama dostępna jedynie dla użytkowników ruchu pieszego. Daliśmy sobie jeszcze chwilę na zachwyt nad rozciągającą się z tego miejsca panoramą i ruszyliśmy po schodach w dół, w stronę mieszkania, w którym zostawiliśmy plecaki.
Korzystając z nieobecności właściciela mieszkania szybko przebraliśmy się w lżejsze ubrania, spakowaliśmy ponownie dobytek i opuściliśmy lokum. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad na średniej jakości pizzy, jednak za adekwatne pieniądze. Czekała nas jeszcze przeprawa na terminal autobusowy, z którego mieliśmy odjechać do Turynu. Korzystając z ostatnich minut przed odjazem kupiliśmy na miejscu świeże i pachnące pizzerinki w roli drugiego dania i gotowi byliśmy ruszać w dalszą drogę.
Dominika