Genua skąpana w deszczu i wspomnieniach

/ 23 stycznia, 2019/ Hiszpania, Włochy/ 0 comments

Poranny miarowy stukot kropel o parapet pozwala przyjemnie przedłużyć sen. Potrzebujemy się wyspać po ostatnich nocnych rajdach.

Nad Jeziora Plitwickie przyjechaliśmy po ciemku, późno też witały nas Bergamo, Turyn i w końcu – Genua. Deszczowy koncert jednak zwolna cichnie, a po uchyleniu butelkowozielonych okiennic okazuje się, że z całonocnej ulewy pozostała tylko mżawka. Leniwie rozpoczynająca się niedziela daje nam wiele wytchnienia od pędu poprzednich dni. Po wejściu do kuchni spotyka nas kolejna niespodzianka od Marco – przygotowane śniadanie, które jemy około południa w szlafrokach.

Niedługo później przypominamy sobie o braku produktów na przygotowanie obiadu, więc pomimo oporu do robienia zakupów w niedzielę, idziemy do najbliższej otwartej sieciówki. Najbliższej wcale nie oznacza bliskiej, a droga prowadzi nas w górę stromą asfaltową drogą. Z tego co mówił nasz landlord wynika, że znajdujemy się nieopodal zawalonego przęsła wiaduktu autostradowego, które z powodu fatalnego stanu technicznego runęło kilka miesięcy wcześniej grzebiąc ponad czterdzieści osób. Kiedy mijamy kolejne domy ulokowane po obu stronach stromizny, zastanawiamy się, w jaki sposób mieszkańcy są w stanie tu dojeżdżać skuterami i samochodami. Po chwili docieramy do wielkiego bloku mieszkalnego, który odcina nam dalszy szlak.

Już mieliśmy wracać na dół i szukać innego dojścia, ale jeden z jednośladów podjeżdża pod górę, mija nas i wjeżdża wprost w budynek. Silnik z wyraźnym trudem napędza mały skuter i jego pasażerów. Na ostatnich metrach droga się wypłaszcza i tworzy sporej wielkości jeziorko, z którego nie wyciekła jeszcze woda po ostatnich ulewnych deszczach. Nie dajemy się ochlapać i podążamy za pojazdem w głąb budynku. Niewielkich rozmiarów przejazd pozwala nam iść dalej i po kolejnych zakrętach, tym razem w dół, docieramy do podobnego „familoka”. W samą porę! Z nieba zaczyna wylewać się strumień wody, tworzący niewielką rzekę płynącą nam po butach. Na szczęście treki nie przemakają i po kwadransie nieoczekiwanego prysznica kontynuujemy „wycieczkę” dziwiąc się, że tak wiele gałęzi leży po obu stronach drogi. Po czasie dowiadujemy się o zniszczeniach spowodowanych nawałnicami, które nawiedziły Włochy w tym okresie.

Po zakupach wracamy do mieszkania, jemy podpłomyki, a następnie komunikacją miejską jedziemy do centrum – do kościoła pw. Św. Marka. W darmowym autobusie, należącym do któregoś z centrów handlowych, zdenerwowany rosły mężczyzna, wychodząc zrywa plakat kampanii społecznej. Zbulwersowany kierowca reaguje na kolejnym przystanku, głośno dając upust swojemu zdenerwowaniu, po czym do końca usuwa wiszące szczątki papieru. Przesiadamy się w metro, a po szczęśliwym dotarciu do centrum kierujemy się do naszego pierwszego celu.

Po Mszy Świętej snujemy się uliczkami Genuy, przypominając sobie pierwsze godziny sylwestrowego rejsu sprzed niespełna czterech lat. Tak trafiamy pod charakterystyczny punkt portu, czyli żaglowiec-rekwizyt z filmu „The Pirates” reżyserii Romana Polańskiego po czym wzdłuż portu niespiesznie idziemy nabrzeżem. Ludzie są bacznie obserwowani przez zmotoryzowane siły Carabinieri, do obecności których już przywykliśmy. To najwyraźniej część stała miejsc publicznych włoskich miast. Nie ma natomiast paramilitarnych jednostek z białymi namiotami, opisywanych przez nas w Rzymie.

Pomimo regenerującego, porannego odpoczynku czujemy się już zmęczeni, więc wracamy do naszych marmurów. Bilety autobusowe do Barcelony z przesiadką w Nicei mamy już kupione, a na dodatek niezawodny Marco zaproponował nam odwiezienie na przystanek w jutrzejsze przedpołudnie. Znowu trzeba wspomnieć, że specjalnie w tym celu zorganizował sobie godzinne zastępstwo w pracy, by nam pomóc. Poniedziałkowy poranek to już potopowy krajobraz. Strugi deszczu bębnią o wszystko, czujemy uderzenia dużych kropel wsiadając do samochodu. Wycieraczki z trudem nadążają ze zbieraniem wody, mając chwilowe wytchnienie podczas przejazdów przez tunele. Jesteśmy na miejscu i z nosami zwieszonymi na kwitnę obserwujemy potencjalne miejsca do schronienia. Takich po prostu nie ma. Robimy małe kółko, po czym Marco pytająco wskazuje na mały bar po drugiej stronie przystanku. Decydujemy się przeczekać trzy pozostałe do wyjazdu godziny w środku. Zamawiamy kawę i przez szyby obserwujemy ludzi zmagających się z parasolami przewróconymi na lewą stronę, na pasażerów wysiadających z windy stacji metra i wracających na dół tą samą drogą. Inni wbiegali do środka zamawiając coś na szybko, jeszcze inni z przepraszającym wzrokiem tłumaczą, że chcą tylko przeczekać deszcz.

Na chwilę ulewa cichnie, a przysadzista warstwa ciemnych chmur wydaje się nieco cieńsza, pozwalając na ustąpienie szarości. To jest ostatnia pauza tego dnia. To, co dzieje się później, wykracza poza dotychczasowe ramy. Fontanna wyrzuca z siebie hektolitry wody, dach zaczyna przeciekać w wielu miejscach, uszczelki w podłodze z wolna przepuszczają brudny przepływający po drugiej stronie potok. Nie wiemy gdzie przenieść podręczne plecaki, które zaczynają namakać, bo wszystkie krzesła są zajęte, więc lądują na naszych kolanach. Kolejna zmiana osób przy naszym stoliku i przysiada się do nas dwoje Francuzów, którzy z powodu spóźnienia na samolot diametralnie zmienili trasę swojej podróży. Pochwalamy elastyczność planów i na sympatycznej rozmowie upływają nam kolejne kwadranse. Autobus przyjechał o czasie, a my zza jego okien obserwujemy kolejno Francję i Monako skąpane w strugach deszczu. Przesiadka w Nicei wydaje się lekką niedogodnością, bo wydłuża podróż do Barcelony o dwie godziny, ale daje nam ochłonąć po otrzymaniu wspaniałej wiadomości, że właśnie dostaliśmy pracę w hiszpańskiej Valencji! Mamy pomagać przy prowadzeni hostelu na zasadach portalu Workaway. Siedzimy beztrosko na lotnisku, czekając na autobus do Katalonii. Nasze szampańskie nastroje podsyca telefon od Witka, który w krótkich słowach zaprasza nas do przepłynięcia Atlantyku na jego katamaranie. W pierwszej chwili myślimy, że zaokrętowanie będzie w Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich, skąd jacht ma wyruszać na ARC. Okazujemy się być większymi szczęściarzami – jacht stoi w Premia de Mar, które od stolicy Katalonii dzieli 15 minut jazdy pociągiem!

Tak zaczyna otwierać się przed nami wizja kolejnych tygodni spędzonych na ukochanym morzu. To będzie nasz najdłuższy czas na wodzie – wyliczamy. Ile to tygodni? Chyba z osiem! Początkowo nie możemy zasnąć, myśląc o tym co nas czeka. Głowę zaprząta jeszcze znalezienie noclegu i ogólny plan na kolejne dni w Barcelonie.

Paweł

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*