Badalona sercem niepodległej Katalonii?
Kolejna nocka w autobusie oszczędza naszą kieszeń, ale nieco nadwyręża nasze organizmy. Nie narzekamy, bo mamy wprawę z wypadu do Rzymu i Zagrzebia.
Człowiek jest mniej świeży niż zwykle, oczy trochę podkrążone, wzrok mętny, ale ciężar plecaka twardo wbija w rzeczywistość i przywraca myśli na właściwy tor. Dość myślenia o zmęczeniu – trzeba działać. Nasza nowa meta to wynajęty pokój w Badalonie. Na początek dwa dni, bo tyle z reguły wystarcza żeby ocenić czy warto zostać na dłużej, a jednocześnie pozwala jeden dzień odpocząć od stresów poszukiwania lokalu.
Do Badalony docieramy metrem wysiadając na ostatniej stacji (w Łodzi nazywają takową per „krańcówka” – wiem od żony) po czym krok za krokiem bieżymy pod adres widniejący na ekranie telefonu. Operacja okazała się skazana na sukces, bo droga była łatwa do przejścia. Idąc mijamy wiele flag Katalonii oraz żółtych wstążek – symboli niezależności tego regionu, z którymi identyfikują się zwolennicy separacji od Hiszpanii. Te drugie widnieją również w postaci grafitti na asfalcie, jak również licznych pionowych. Dla jednych – rysowali je zdrajcy, dla drugich – bohaterowie. Ponoć tendencje niepodległościowe są najmocniejsze właśnie w Badalonie. Dowiadujemy się o tym od Aleksandra, który mieszka tu niespełna rok.
Zaoferowany pokój jest niewielki, a nawet mniejszy niż ten w Slavonskim Brodzie. Przeczytawszy komentarze zaznaczające taki stan rzeczy, byliśmy przygotowani na spotkane warunki. Ponadto w porównaniu z chorwackim „apartamentem” mamy do dyspozycji kuchnię, gospodarz jest przesympatyczny. Ba! Płacimy połowę ceny wspomnianego lokum. Po krótkim zapoznaniem się z nowymi włościami, wychodzimy na rekonesans po okolicy oraz po prowiant na kolejne dni, a następnie pieszo nad morze. Nasze dalsze kroki wiodą przez metro do portu, nad którym góruje centrum kawiarniano-sklepowe. Okrążamy je, oglądając luksusowe jachty motorowe, które prężą muskuły swojej obsłudze. Kolejnym punktem programu są słynne tapasy! Po kilku minutach znajdujemy się już pod poleconym przez Kasię miejscem, La Bombeta. Menu jest różnorodne, ceny niskie, a wszystko bardzo smaczne. Przynajmniej tak sądzimy po ilości osób siedzących wewnątrz oraz długości kolejki do przekąsek na wynos. Nie jesteśmy aż tak zdeterminowani, więc przełykając ślinkę idzemy w stronę katedry.
Na Plaça de Sant Jaume napotykamy się na kolejne przygotowania do manifestacji niepodległości regionu. Samochody policyjne z siatkami na oknach stoją pochowane w uliczkach dookoła, pewnie aby tonować dramatyzm przekazu medialnego. Są również dwa wozy transmisyjne z wielkimi antenami na dachach. Zadaniem pracowników jest w tym przypadku, podsycić kolory rzeczywistości czy bardziej – wykreować to, co jest zapisane w scenariuszu. Jak widać z potężnego narzędzia korzystają wszyscy, których na to stać, i którym przynosi to korzyść. Wśród otaczających nas osób wyróżnia się mężczyzna z plakatem wyrażającym sprzeciw wobec obecnej hiszpańskiej hegemonii. Ma przy sobie tabliczkę z tekstem „uwolnić więźniów politycznych” oraz zawiązane usta – symbol uciszania dyskursu. Wokół widać podniecenie przed mającym nastąpić wydarzeniem. Tu i ówdzie pojawiają się nowi zwolennicy odrębności Katalonii, sądząc po przypiętych, żółtych kotylionach. Ustawione przez ochronę barierki przed wejściem do pałacu mają za zadanie odgrodzić manifestujących od „tych drugich”. Przez niewielki plac przepływa też rzeka turystów, a my dajemy się jej porwać, nie czując potrzeby aktywnego uczestnictwa w wydarzeniu. Czy Katalonia podwinna być odrębna? Komu przyniesie to korzyść?
Do Santa Eulalii docieramy już z lekką szarówką, a ochroniarz przy głównych drzwiach informuje nas o zbliżającym się końcu zwiedzania. Dzisiaj nie wejdziemy do środka. Próbujemy jeszcze zobaczyć stado gęsi na dziedzińcu, z którego słynie świątynia, ale i boczne wejście jest dzisiaj niedostępne. Centrum Placita De La Seu robi się coraz bardziej gwarne. Sprzedawcy „wszystkiego dla turysty” zmieniają towar z dziennego (nie świecącego) na nocny (świecący), próbując zachęcić do siebie głośnym nawoływaniem.
Wałęsając się po gwarnych ulicach centrum trafiliśmy do zaskakująco cichego zaułka, w podwórzu jednej z kamienic. Przed nami ukazała się wkomponowana w otaczające dziedziniec mury świątynia. Był to Kościół Santa Anna.
Wytyczamy sobie trasę do kolejnej atrakcji miasta, którą jest Fontana Magica de Montjuïc. Multimedialny wodotrysk codziennie gromadzi tłumy, spragnione doznań audiowizualnych. Na miejscu jest praktycznie pusto. Może na kilku ławkach toczą się przyciszone rozmowy. Aż nieprawdopodobne, że bywają tu tłumy. Nie chce nam się jednak czekać na spektakl. Przecież będziemy jeszcze parę dni na miejscu, więc pewno go nie przegapimy. Czy na pewno? Wracamy do Badalony, wysiadając na stacji Paral-lel, po czym idziemy nad morze.
Wieczorne pastelowe kolory nieba i „maziaje” chmur, powodują zachwyt nad otaczającym pejzażem. Bawię się w uciekanie przed falą wdzierającą się w głąb plaży. Szybko zapada noc, otacza nas szum i niesforne myśli wybiegające w przyszłość zamiast koncentrować się na „tu i teraz”. Kto by wytrzymał, mając perspektywę spełniającego się marzenia? Przepłynąć Atlantyk pod żaglami – to jest coś! Czy nam się nie znudzi? Jak zniesiemy tyle dni bez przerwy? Przecież w zeszłym roku mieliśmy dwanaście dni bez międzylądowania, więc powinniśmy dać radę! Wszystkie rysujące mi się w głowie obrazy są pozytywne, jakkolwiek wersja wydarzeń będzie tylko jedna i niekoniecznie jakakolwiek z tych, które zdążyłem przeanalizować. Podczas powrotu znowu zaczyna siąpić, co przyśpiesza nasze kroki. Kolejny raz szczęśliwie zdążyliśmy zanim rozpadało się na dobre. Wieczorem przychodzi Aleksandr, a chwila pogawędki przeradza się w długą dysputę przy czaju, czyli słodkiej herbacie z mlekiem. Rozmowy ciągną się do późnych godzin, czaj zamieniamy na wino, jemy wspólną kolację po czym robimy jeszcze pranie i rozwieszamy je w naszym mikro-pokoju.
Nie przestaje padać do rana, przez co nie chce nam się wychodzić z mieszkania. Przed południem gospodarz przyprowadza gościa do kolejnego pokoju, po czym siada w kuchni proponując niezastąpiony czaj. Jak mówi: porozmawiamy sobie, poznamy się lepiej. Kwadranse zmieniają się w godziny, znów niewiedzieć kiedy wypija się pierwsza butelka czerwonego wytrawnego. Gotujemy po wtóre, a wątki przez rodzinne, życiowe, bolesne i radosne, przechodzą w kosmogoniczne i rozmawiamy o imponderabiliach. Czas się najwyraźniej zatrzymał. Na dworze jest wciąż szaro, deszcz nie przestaje padać, a dyskusja tonie w kolejnych dygresjach, na końcu zmieniając się w monolog Aleksandra. To trzeba przeżyć! Przesiedzieliśmy przy stole cały dzień – nie licząc krotkiego wyjścia po obiad – wypijając litry czaju i parę butelek wina. Dyskutując o przewadze militarnej potęg światowych i o początkach Ziemii. Epilogiem było wspólne wieczorne wyjście nad morze, kiedy przestało padać. Znów myślę o wodzie i o tym, co będzie po drugiej stronie. Tak to trzy słowiańskie dusze potrafią spędzić cały dzień na rozmowach i zapoznawaniu się.
Paweł