Dziennik śródziemnomorskiej przygody cz. 1
Od naszego zaokrętowania na katamaranie Royal Cracow minęły już ponad dwa miesiące. Choć początkowo zakładaliśmy scenariusz łapania jachtostopu z Gibraltaru, to rzeczywistość przerosła nasze wyobrażenia. Na Wyspy Kanaryjskie żeglowaliśmy przez 12 dni z jedną przerwą w hiszpańskiej Denii.
To jednak za nami i powoli zachodzi mgłą wspomnień. Dzisiaj mamy inną perspektywę, będąc wzbogaconymi o wszelkie morskie opowieści oraz te prawdziwe. Jesteśmy na Karaibach od pięciu tygodni, mamy za sobą dwa czartery. Wiele z wysp Małych Antyli zobaczyliśmy, chociażby z perspektywy kotwicowiska i budki z odprawą paszportową. W kilka miejsc udało nam się nawet „wdepnąć”, co z chęcią opiszemy w przyszłości. Znowu nieoceniona okazała się nam pomoc znajomych. Na przykład Agata, mając świetne rozeznanie w Gran Canarii, poleciła dwa miejsca, które nas urzekły. O tym również będziemy wspominali.
W momencie oddania cum w Premia de Mar pod Barceloną, byliśmy przepełnieni szczęściem, płynącym ze spełniającego się właśnie marzenia. To uczucie stale nam towarzyszy, dając napęd na chwile trudniejsze, które również są częścią naszego nowego stylu życia. 9 listopada wypływaliśmy w pięcioosobowym składzie z ważnym szóstym zawodnikiem – autopilotem. Za nieco ponad dwa tygodnie, ten ostatni odmówi jednak współpracy podczas regat ARC, ale o tym jeszcze nie wiedzieliśmy. Podzieleni na jednoosobowe wachty, mieliśmy dużo czasu wolnego, który jednak został skwapliwie zaaranżowany przez kapitana tego etapu. Czy brała ryba? Jak często trzeba „mosiądze wyglancować”? O tym za chwilę.
Do poniższego dziennika wplatamy fragmenty zapisków, które prowadziliśmy w notatniku oraz tych wysyłanych na MapShare.
9 listopada
Za chwilę oddajemy cumy
Zaokrętowaliśmy się już 8 listopada, ale wypływamy dopiero dzisiaj po testach i kalibracji autopilota. To najważniejszy z punktów prac stoczni, które od przeszło trzech tygodni nadzoruje Tomek. Mieliśmy już okazję spotkać się przy kawie w Barcelonie kilka dni wcześniej. Chętnie przystał na propozycję spotkania, przejechał całe miasto do nas, a co więcej – finalnie to on nas na tę kawę zaprosił 🙂 Dawno nie poznaliśmy człowieka o tak wielkim sercu. Andrzej przydziela nam lewą środkową kabinę, daje białe ręczniki z haftowanym logo „Royal Cracow”. Czujemy się jak w luksusowym apartamencie, mając do dyspozycji również własną łazienkę.
Paweł
Nareszcie na wodzie! Pozostała część załogi miała już wczoraj swój debiut na falach, ale ja w tym czasie byłam niestety w sklepie. Jak wróciłam na brzeg, to tylko tęsknym wzrokiem wpatrywałam masztu za falochronem. Zabawne, przydzielona nam kabina na Royalu jest większa, niż wynajmowany w Barcelonie pokój! Mam nadzieję, że się tu po ciemku nie zgubię 😉 Ciekawe, czy mimo opóźnienia, zdążymy na start regat? I czy to prawda, że na katamaranie prawie nie buja?
Dominika
10 listopada
Dzień wyjęty z życiorysu. Dość zaskakująco obydwoje „chorujemy morsko”, wcześniej nigdy nie doświadczając takich nieprzyjemności. Nawet podczas żeglugi naszymy ulubionym Zimorodkiem błędniki wytrzymały kołysanie. Fakt faktem – drzemy pod falę i wiatr na silniku, mając za cel zdążyć na czas do Las Palmas. Może to nas męczy? Jak mówi porzekadło, najlepszym lekarstwem na chorobę morską jest położenie się pod rozłożystym dębem. Nam z braku tych szlachetnych drzew, wystarcza jedna noc przy stacji paliw, a po niej możemy już brać udział w pełni życia pokładowego. Nigdy przedtem żaden kuskus nie smakował mi jak ten, który Andrzej przygotowuje jako remedium na zaciśnięte żołądki.
Paweł
Niestety, katamarem jednak buja. I to „na lewo, na prawo, w górę i w dół, do przodu, do tyłu, w górę i w dół”… W nieregularnych częstotliwościach i nieregularnej amplitudzie, nie da się do tego przyzwyczaić! Pamiętam, jak sugerowałam, że taniec to najlepszy sposób na chorobę morską, ponieważ wykonując różne dziwne figury błędnik też szaleje, więc jakoś to się zniesie. Nadal tak uważam, tylko niestety nie mam siły ani chęci nawet ruszyć ręką, nie mówiąc o wstaniu na nogi. Ale to przechodzi, prawda? Pierwszą oznaką poprawy jest dla mnie ogromna chęć na kilka plasterków mozarelii. Co zjadłam, to moje, nie oddam! Uffff, kuskus na ciepło też się przyjął. Rano będzie już dobrze!
Dominika
11 listopada
Życie płynie nam w znanym i lubianym rytmie wachtowym. Złe samopoczucie już minęło, choć spanie w lewym dziobie przypomina bardziej jazdę na nieoswojonym byku lub szybki przejazd nieutwardzoną leśną drogą samochodem bez amortyzatorów. To zasługa żeglugi pod kątem prostym do fali. Podczas płaskiego spadnięcia z fali, momentami czuję, że przez maszt przechodzą naprężenia, które wprawiają go w niepokojące drgania. Te upadki kojarzą mi się z basenem, a dokladniej z wejściem w wodę „na dechę” po skoku ze słupka. Z tą różnicą, że po takim wydarzeniu wychodzi się na zewnątrz i odpoczywa. W naszym przypadku tych „desek” jest wystarczająco, by odbić sobie płuca. Szczęściem wygodne, Royalowe materace amortyzują próby lotów nieważkich.
Paweł
Świat stał się piękniejszy. Jem, patrzę w przestrzeń i cieszę się z pobytu na wodzie. Jeszcze nie z żeglugi, ponieważ na chwilę obecną mamy tylko możliwość testować moc silników. Jedynie momenty, w których staram się zasnąć w kabinie, nie należą do najłatwiejszych. Chyba nie lubię latać/ lewitować. No dobrze, jeszcze gotowanie wymaga dużego skupienia – pierwszy raz spotykam się z tym, że na jachcie kuchenka nie jest zawieszona na kardanie. Bo rzekomo na katamaranie nie buja, ale rzeczywistość udowodniła, że jest inaczej. Nie mogę więc na chwilę nawet zostawić patelni, bo zawartość szuka drogi ucieczki, a moje nadgarstki dostają porcję ćwiczeń. Czuję się trochę jak gimbal szukając poziomu dla naszych garnków.
Dominika