Dziennik śródziemnomorskiej przygody cz. 3

/ 8 lutego, 2019/ Atlantyk/ 0 comments

16 listopada

Coś się nareszcie ruszyło i przywiało nam z niezapowiadanego kierunku. Lecimy pod żaglami 8-9w. Dziś o poranku nie było ryb na pokładzie.

Księżyc zaraz pójdzie pod wodę, wieje 4-5B, cieplej z każdą milą na południe. Niedziela w Las Palmas? Jeszcze 250Mm po prostej. I jeszcze ciekawostka – Dominika piecze chleb, będąc pierwszą taką osobą na Royalu. Hmm… nie ma ryb.

Jest piątek – czas czyszczenia pudełek na „szarą wodę”. Szara woda to ta, która spływa spod prysznica i umywalek. Na Royalu jest pięć łazienek i trzy shower boxy. W ruch idzie szczotka na długiej rączce i nieco płynu do mycia naczyń. Operacja nie jest najwygodniejsza, tym bardziej, że nosi nas na fali. Potrzebne jest nieco gimnastyki do osiągnięcia zamierzonego efektu, ale jej zasadności nie trzeba mi tłumaczyć. Nawet cieszę się, że nie robię tego po miesięcznej lub dłuższej przerwie.

Od początku naszego rejsu nie złowiliśmy ani jednej ryby. Szkoda, bo mieliśmy wielką ochotę na zjedzenie świeżo złapanego okazu. Może jutro się uda? Dziwi też fakt braku latających ryb na pokładzie o poranku. Lubię słuchać historii o tych, które szybując w nocy dziwnym sposobem wpadają na sternika. W przypadku Royala musiałyby „wskoczyć” na wysokość ponad 3 metrów. Czy to w ogóle jest możliwe?

Z dnia na dzień wyraźnie się ociepla, choć czasem mam problem z dobraniem ubrania na noc. Albo jest za gorąco, innym razem znów zbyt chłodno. Sprawdzającym się „wynalazkiem” jest zakładanie wełnianych skarpet i noszenie ich bez butów.

Paweł

Minął tydzień, trzeba zawalczyć o świeże pieczywo! Na szczęście pomyśleliśmy o tym podczas zaprowiantowania i mamy odpowiednią ilość mąki oraz suche drożdże. Drobieram składniki „na oko” i czekam na efekt – czy ciasto wyrośnie? Udało się! Pierwszy efekt jest zadowalający, zobaczymy co wyjmę z piekarnika. Zapach sugeruje, że eksperyment się udał. Na szczęście dwa bochenki nie tylko pachną, ale i smakują. Co prawda znikają w większym, niż zakładałam, tempie, więc chyba jutro czeka mnie powtórka z rozrywki, ale cieszę się, że mój chleb zyskał uznanie załogi. Tym razem wypiek zawiera dużą ilość ziaren, ale pomysłów mam dużo i postaram się jeszcze zaskoczyć smakiem!

Dominika

17 listopada

Wreszcie powiało z NW! 193Mm do celu, a za nami ponad 1200Mm od Barcelony.

Handle międzywachtowe powoli stają się codziennością. Z płynącej ekipy, kuchennie wyróżniają się dwie osoby – Dominika i Marek. Co zabawne, niekiedy obydwoje prawie wyrywają sobie fartuch i patelnię z ręki 🙂 Razem z Tomkiem po cichu się cieszymy z takiego obrotu sprawy, choć staram się nie opuszczać swoich kuchennych ewolucji i – ku mojej radości – pasta z tuńczyka okazuje się jednym z hitów etapu. Mam nawet możliwość wykonania swojego popisowego dania dwukrotnie, zmieniając tylko jeden ze składników.

Widok (żywych) latających ryb jest już codziennością, choć nieprzerwanie raduje oczy. One na prawdę potrafią szybować dziesiątki metrów przed wpadnięciem w wodę ze spektakularnym pluskiem. Te zderzenia wydają się być nawet bolesnymi. Niekiedy loty trwają wyjątkowo długo, a ryby skręcając w powietrzu zgrabnie mijają grzbiety fal. Przeciekawe zjawisko. Zwierzaki są małe i szybkie, a katamaran w ruchu. Mimo to powziąłem postanowienie zrobienia im dobrego zdjęcia. Skutecznie.

Paweł

Blisko, bliżej, a kiedy ten start regat? Nadal nie mamy informacji, więc nadzieja kwitnie. Rośnie też lista zadań do wykonania w Las Palmas. Póki co jednak koncentrujemy się na tym, co tu i teraz. Czyli codziennie robimy przegląd naszego prowiantu i wymyślamy nowe potrawy, cieszymy się każdym napotkanym morskim stworzeniem i wypatrujemy innych jednostek na horyzoncie. Każdy już też szuka w oddali lądu, w końcu ponad tydzień spędziliśmy na wodzie. A przed nami perpesktywa jeszcze kilku tysięcy mil, więc miło będzie odbyć krótki postój i poznać nowe miejsce. Czy wystarczy nam czasu, żeby zobaczyć coś więcej niż port?

Dominika

18 listopada

Mijamy pierwsze wyspy hiszpańskiego archipelagu. Miło, kiedy każda przepłynięta mila przybliża do celu o milę. Jeszcze 113Mm!

Jestem w stanie zrozumieć emocje marynarzy w bocianich gniazdach, krzyczących „ziemia! ziemia!” na widok pierwszego od dni, czy tygodni, skrawka lądu. Za nami dopiero nieco ponad tydzień drogi. To jeszcze nie jest stan, w którym mój organizm dopomina się uspokojenia. Jednak na widok Fuerteventury – pierwszej napotkanej wyspy kanaryjskiej – emocje rosną i jest przyjemniej na myśl o zbliżającym się porcie.

Kolejne nakładanie pasty polerskiej, kolejne czyszczenie chromów i stali w toaletach. Nieustanna royalowa konserwacja przywodzi na myśl starą żaglowcową maksymę, że statki wymagają jedynie odrdzewienia na dziobie, po czym trzeba powoli przesuwać się z pracami ku rufie. Następnie znów przenieść się na dziób i zacząć od nowa 😉 Tak jak wcześniej wspomniała Dominika – czujemy się potrzebni i mamy możliwość spłacenia długu wdzięczności, czego bynajmniej Witek nie oczekuje.

Paweł

Naszym oczom ukazał się pierwszy, wulkaniczny krajobraz. Z oddali powitaliśmy początek Wysp Kanaryjskich. Niedługo trzeba będzie odświeżyć jacht po morskiej podróży i umyć go „od stóp do głów” słodką wodą. Andrzej ma nadzieję, że spadnie deszcz, który ułatwi nam pracę, ale od kilku dni nam nami rozpościera się bezchmurne niebo. Ale kto wie, wyspy rządzą się swoimi prawami i mają specyficzny klimat. Może dostaniemy nagrodę za dzielnie pokonany dystans? Pracy przecież i tak nam nie braknie! Ponadto pojawia się w mojej głowie pytanie, czy nowa część załogi również przypadnie nam do gustu? Mam nadzieję, że Karaiby osiągniemy w równie miłym towarzystwie! Ale i tak zastanawiamy się, gdzie ukryć paszporty Tomka i Marka, by nie mieli możliwości powrotu i popłynęli z nami do samego końca 😉

Dominika

19 listopada

Łuna nad portem przybiera kształt pojedynczych świateł. Jest i latarnia morska oraz szkwały do 30w. Pozdrawiamy serdecznie, życząc dobrego tygodnia.

Lubię nocne wachty, podczas których konieczne jest rozpoznawanie światełek. Statki, latarnie, boje. Jeżeli dobrze pamiętam, jest siedem możliwych scenariuszy, kiedy w nocy widać pojedyncze białe światło świecące ciągle. Tak na prawdę rozwiązań jest jeszcze więcej, kiedy do zmiennych włączy się zafalowanie, spadek widoczności i zdarzenia losowe. Niemniej zazwyczaj nie oznacza ono niebezpieczeństwa. Zupełnie odwrotny stan ducha osiąga się w przypadku równoczesnego pojawienia się koloru zielonego i czerwonego obok siebie. To sygnał, że coś płynie na nas na wprost.

Kiedy dopływamy do Gran Canarii, zgodnie z życzeniem Andrzeja, co kilka godzin spada na nas krótki, ulewny prysznic, który spłukuje naloty soli z pokładu i osprzętu. Zaskakująco w punkt są te opady, które odejmą nam jutro trochę pracy. Spod deszczowych chmur dostajemy podmuchy mocnego wiatru, które wywołują mobilizację wśród załogi. Szybko pokonujemy kolejne mile w oczekiwaniu na zejście na ląd. Robię powtórkę z rozrywki – pastę z tuńczyka, tym razem zastępując kukurydzę groszkiem. Ot, eksperyment 😀

Rano dopływamy do Las Palmas. Po wejściu do nowej mariny, kręcimy się w kółko u wejścia do basenu, bezskutecznie wzywając obsługę przez radio. Po dłuższej chwili Andrzej zmienia kanał i pomoc zjawia się natychmiast. Niestety nie ma dla nas miejsca. Wiele jednostek biorących udział w ARC już stoi prezentując gale flagowe, a pod salingami powiewają duże niebieskie „arkowe” bandery. Dostajemy przydział w starej marinie, do której prowadzi ciasne wejście przez falochron. W środku też jest już kilka jachtów, ale i dla nas jest duży fragment nabrzeża klubowego. Przy wejściu pozdrawiają nas Polacy z Blue Ocean – większego niż nasz katamaranu. Po zacumowaniu od razu bierzemy się do pracy, ale na początek idziemy na zakupy do sklepu żeglarskiego oraz do biura regat ARC, aby dowiedzieć się czy nasz trud nie poszedł na marne. Na szczęście Witek zgłosił jacht przez internet, więc mamy zielone światło! 26 listopada startujemy, ale do tego czasu mamy do wykonania całą pokaźną listę zadań, by Royal został należycie przygotowany do trawersu Atlantyku. Zatem bierzemy się do pracy w oczekiwaniu na przylot Marty, Sebastiana i Witka. Tymczasem, biorąc udział we wszystkich pracach pokładowych, Marek i Tomek powoli zaczynają się pakować na powrotny lot do Polski.

Paweł

Ostatnie mile dłużą się najbardziej, ale rano wchodzimy już do portu. Zgodnie z życzeniem kapiatana spadł deszcz! Choć i tak trzeba będzie jeszcze zastosować szczotkę i płyny czyszczące – opady nie usuną cięższych zabrudzeń – to pierwsze płukanie nas ominie. Ostatnie wachty kambuzowe dzielimy z Markiem między siebie. Niedługo i ja stracę „zatrudnienie” przy posiłkach, bo na etapie atlantyckim ma płynąć z nami kucharz! Nigdy jeszcze nie miałam okazji żeglować w takim składzie, a przygotowywanie potraw przypadło wszystkim po kolei. Ciekawe, jak to będzie mieć tyle czasu dla siebie więcej? A może zamiast gotowania zostaną nam przydzielone inne obowiązki? A jaki będzie podział wacht? Co raz więcej pytań w głowie, ale już niedługo wszystko się wyjaśni!

Po zejściu na ląd o dziwo ziemia nie buja się pod nogami. Czyżby po takim czasie na wodzie błędnik nauczył się funkcjonowania w każdych warunkach? Mariny są szczelnie wypełnione jachtami, ale chyba nie wszystkie biorą udział w regatach. Dowiedzieliśmy się, że do startu zostało jeszcze kilka dni, więc będziemy mieć okazję spróbować i swoich sił. Radosne podniecenie wypełnia nasze serca, po praz pierwszy będziemy uczestniczyć w takim przedsięwzięciu! Pozostałych członków załogi jeszcze nie mieliśmy okazji poznać, Witek doleci jutro, Sebastian i Marta w drugiej połowie tygodnia. Czas zabierać się do pracy, nasz jacht musi spełnić wszystkie wymogi organizatorów, a lista jest długa. Na szczęście sklepy ze sprzętem żeglarskim są tu bardzo dobrze zaopatrzone. Ruszamy na rekonesans!

Dominika

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*