Atlantycki niecodziennik cz. 2
30 listopada
Może nieco przeżaglowani, może ster ciężko utrzymać na fali, ale ciągle do przodu.
Mniej niż 2000 mil do St. Lucia. Skoro już podajemy statystyki, to od Las Palmas przepłynęliśmy 840Mm, a z Barcelony w sumie ponad 2250 mil. Teraz pieczemy ciasto. Wszystkiego najlepszego!
Kolejny dzień i śrubujemy rekord dobowy, przekraczając magiczną granicę. Tym razem 202 mile. Może i w nocy nas wybujało, ale było warto!
Ważna informacja: zmieniliśmy czas okrętowy na UTC-1, co oznacza dwie godziny przesunięcia wstecz względem czasu polskiego.
Wycisnąłem z ostatnich dwóch godzin wszystko co potrafię. Dystans do celu pomniejszony o ponad 17 mil. Spin pracował na granicy 140-160 stopni. Rozpoczął się grudzień.
Na naszym pokładzie zawitały „Andrzejki”. Ze względu na posiadanie w załodze jednego solenizanta szczególnie przygotowaliśmy się na ten dzień. Marta zapobiegliwie przed wpłynięciem zaopatrzyła się w pudełko czekoladek, a my z Pawłem, na nocnej wachcie, potajemnie upiekliśmy ciasto. Przez przypadek trafiliśmy w „10”, ponieważ dodaliśmy jabłka, a ulubionym ciastem Andrzeja okazała się być szarlotka. W warunkach jachtowych nasza uboższa wersja w zupełności wystarczyła, by spowodować szeroki uśmiech na twarzy naszego kolegi. Na naszych w zasadzie też, bo ciasto każdy z chęcią spałaszował, a czekoladki podzieliły jego los 😉
Mimo „świątecznej” atmosfery nie zapomnieliśmy o głównym powodzie pobytu na jachcie, czyli uczestnictwie w regatach. Nadal próbowaliśmy uzyskać 120% możliwości jachtu, co zresztą nam się chyba udawało. Największy żagiel pracował bez wytchnienia, a my mieliśmy już wprawę w obchodzeniu się z taką powierzchnią rozpiętą nad podkładem.
Nie sprawdziliśmy, przy jakich konkretnie współrzędnych geograficznych powinniśmy przestawiać zegarki, ale rytm dnia względem słońca zasugerował, że już warto to zrobić. Śniadanie spożywane w ciemności źle wpływało na samopoczucie na dalszą część dnia. Uznaliśmy, że do samego finiszu to właśnie będzie naszym wyznacznikiem przekraczania kolejnej strefy czasowej. Tylko pozostawało pytanie, czy wyrobimy się do Sant Lucii ze wszystkimi zmianami? Uznaliśmy, że najwyżej prawdziwa godzina minięcia mety będzie dla nas niespodzianką 😉
1 grudnia
Wczoraj mieliśmy na wędce kolejną mahi mahi, ale na swoje nieszczęście okazała się zbyt silna i po długiej walce zerwała się z przynętą. Z kolei przywykliśmy do widoku ryb latających, które żwawo poruszając się pomiędzy falami są nieuchwytne dla radarów i aparatów. Znowu 202 mile od 12:30 do 12:30. Ponoć nadrobiliśmy również kilka miejsc w klasyfikacji, a i powoli zbliżamy się do półmetka.
Smutek zapanował na pokładzie. O poprzedniej rybie każdy już zdążył zapomnieć i marzyła się kolejna świeża sztuka. Dlatego na dźwięk rozwijającej się żyłki wstąpiła w załogę energia i nadzieja. Prawie 50 minut męska część ekipy próbowała zaprosić Mahi-Mahi na wspólny obiad. Niestety, będąc bliscy sukcesu, straciliśmy zdobycz. Przegrana walka bolała tym bardziej, że dla naszej ryby były już niewielkie szanse na przeżycie po tak długiej walce. No i kolejna przynęta zniknęła w odmętach oceanu. Trzeba było więc sięgnąć do zapasów i z prowiantu przygotować posiłek. Na szczęście, Sebastian jak zwykle poradził sobie z zadaniem.
Na poprawę nastroju otrzymaliśmy informacje o statystykach regatowych. Nasza pozycja uległa poprawie, wyprzedziliśmy kilka jednostek. Ciekawe, jak na naszą prędkość wpłynęła ciągnięta za rufą Mahi-Mahi? Wyświetlana przed GPS wartość sugerowała, że nie była to siła zauważalna przy masie jednostki. Dobre i to! A może na przyszłość należy wędkę rzucać z dziobu i „podciągać” się na rybiej sprawności? 😉 Nikt nie zdecydował się podjąć takich testów.
Każdy przychodząc na swoją wachtę siedział jak na szpilkach, obliczając, czy to jemu uda się przekroczyć połowę dystansu Las Palmas – Santa Lucia. Do symbolicznej linii trzeba jednak było zaczekać do dnia następnego. Ale przynajmniej była pewność, że nikt nie zaśnie za sterem!
2 grudnia
Przekraczamy 1500mil. Wiatr kręci. Wczoraj wieczorem Sebastian znalazł latającą rybę w koi pod kocem i to nie był mój głupi żart! Na niebie roi się od gwiazd. Syriusz intensywnie miga, a my docieramy do półmetka regat. Gdzie rano znajdziemy ryby?
Neptun dał Sebastianowi prezent w postaci… połowy syrenki. Schował ją pod pościelą tak, że została przez niego zauważona dopiero tuż przed snem. Co prawda była to ta część pokryta łuskami, ale tak czy inaczej to miły gest! Jednak nasz kuk, wierny swojej dziewczynie, oddał rybce wolność. Może raczej honor, bo wspomniane stworzenie uwolniło się już od życia. Historia wzbudziła w nas sporo śmiechu, Sebastian udokumentował zajście na kilku fotografiach. Niecodziennie trafia się takie niespodzianki!
Druga pozytywna informacja dotyczyła naszej ruty. Osiągnęliśmy połowę dystansu do mety! Teraz już pozostało płynięcie z górki. Jakie prędkości osiąga się w drugiej części wyścigu? Jeśli jeszcze większe, to chyba powinniśmy zacząć frunąć nad wodą. Pogoda również nam sprzyjała. Bezchmurne niebo zawsze wspomaga strenika podczas nocnego czuwania.
3 grudnia
Za rufą powoli skrada się wschód słońca. Przesyłamy trochę ciepła. Spinaker już nie pozwalał nam płynąć zakładanym kursem, ale na szczęście piękny TW Biały Genaker podpisał lojalkę i współpracuje.
Zastąpilśmy genaker, grotem i genuą. Tego pierwszego już nie użyjemy aż do finału ARC. Rozdarty po liku przednim, wylądował w swoim worku.
Potęga żywiołów dała o sobie znać. Dobrze rozpoczęty dzień przyniósł inny kierunek wiatru, co skłoniło nas do zmiany żagla. Ogromy spinaker zastąpilśmy nieco mniejszym, ale bardzo ładnym genakerem z logo naszego jachtu. Niestety, nie nacieszyliśmy się nim długo. Stoper liny nie wytrzymał siły działającej na żagiel i wypuścił kilkadziesiąt centymetrów fału. Wiatr napierał na genaker tak, że nie było możliwe ponowne wciągnięcie go na top. Przy takim obciążeniu i prędkości jacht nie dał możliwości manewru.
W tym momencie Martę zaniepokoił specyficzny zapach. Padło krótkie hasło „coś się pali”, które momentalnie zaalarmowało załogę. Na szczęście Sebastian szybko znalazł źródło swądu. Tuż przed wypadkiem z genakerem wstawił wodę na herbatę. Podczas manewrów, w okolice palnika przewrócił się ręcznik papierowy i powoli zaczęły go lizać języki ognia. Cała rolka trafiła do zlewu i po zalaniu wodą przestała nas niepokoich.
Na pokładzie nadal trwała walka. Po licznych próbach zmniejszenia siły wiatru wypełniającego genaker, poprzez zmianę kursu, dmuchnęło nam w żagiel od drugiej strony, co tylko pogorszyło sytuację. Tym razem materiał zaczął napierać na saling wykręcając go co raz mocniej. Ponadto część przy liku dolnym nabiła się na słupek podtrzymujący sztromreling i przebiła na wylot tworząc niewielką dziurę. W pewnym momencie usłyszeliśmy trzask i zobaczyliśmy jak genaker pogrąża się w wodzie. Okazało się, że saling również przebił żagiel, który ostatecznie rozpruł się wzdłuż liku przedniego od góry do samego dołu. Przejmująco smutny widok odebrał wszytskim chęć do rozmowy. W całkowitej ciszy, metr po metrze, wyrywaliśmy z oceanu nasz genaker. Gdy już cały smętnie spoczął na pokładzie, zapakowaliśmy go do worka i pożegnaliśmy się z nim aż do finału regat. Mieliśmy nadzieję, że na którejś z karaibskich wysp znajdziemy specjalistów, którzy podejmą się jego rekonstrukcji.
Zapał do wyścigu opadł, przestawiliśmy się na żegluję pod grotem i genuą. Prędkość wyraźnie spadła. Pozostało nam czekać na ponowną zmianę kierunku wiatru, która pozwoli znów wciągnąć kolorowy spinaker. Oby nastąpiło to jak najszybciej!
4 grudnia
Wczorajszy smutek z powodu utraty znakomitego napędu już przygasł. Przez zmierzchem znowu postawiliśmy spinaker, bo odpowiednio wieje. Wczoraj po wielu próbach zrobiłem zdjęcie lecącej rybie na którym widać coś więcej niż rozmytą smugę na nieostrym tle. Co ciekawe, w wodzie coraz częściej spotykamy iglakopodobne zielsko, które interpretujemy jako przygotowanie morza na Boże Narodzenie.
Każdy po cichu liczył na zmianę kierunku wiatru i udało się! Ponownie nad głowami rozpostarliśmy spinaker. Czy uda nam się nadrobić stracony czas? Znów prędkość wzrosła, a razem z nią nasze humory. Szkoda genakera, ale nasz największy żagiel daje najwięcej możliwości. Każdy już wiedział i pamiętał , jak się z nim obchodzić, nie stanowiło już dla nas to dla nas wyzwania. Można było wrócić w normalny tryb płynięcia.
Z ciekawostek, dookoła nas unosiło się co raz więcej roślinności. Do brzegu daleko, woda głęboka, ale natura walczy o swoje. „Zielsko” o różnych odcieniach i wielkości przypomniało nam o zbliżających się świętach. Kształtem trochę było zbliżone do iglaków, z których na gwiazdkę plecione są stroiki. Śmialiśmy się, że ocean stroi się na Boże Narodzenie. Dobre i to, my nie mieliśmy ze sobą żadnych świątecznych atrybutów, które przyczyniłyby się do stworzenia właściwej atmosfery.
Dominika